skamieniałam
jak Niobe
zastygając w bólu
codzienności
łzy
konserwują duszę
od środka
myśli
ciemnieją
jak burzowe chmury
dłonie ciężkie
i bezwładne
jak wykute w marmurze
nie mogą
wykonać żadnego gestu
nim wstanie dzień
noc przeciąga sen
gwiazdy plączą myśli
w zakamarkach duszy
dobro tańczy ze złem
wspomnienia wirują
od słowa do słowa
na granicy świtu
czeka niewiadoma
wiatr
zmienia bieg rzeki
by odnaleźć sens
i nadzieję
dzisiaj to most
łączący
trud wczoraj
z jutrem nieznanym
idę
przed siebie
powoli stawiam
krok za krokiem
potykam się
o cienie
zagubionych myśli
zostawiam za sobą
ból miniony
niepewnie
wchodząc w lęk
kolejnych godzin
schodami samotności
spaceruję codziennie
góra - dół
mijam
niewidzące twarze
niesłyszące głosy
niewykonane gesty
patrzę
w przestrzeń
wypełnioną pustką
gęstnieje
z każdym krokiem
oblepia duszę
obojętnością
jak pancerzem
dobrych myśli
strach
zamyka oczy
by nie widzieć bólu
milknie w tłumie
ucieka cieniem
przed samym sobą
gdy zapada zmrok
zbiera siły
na kolejną walkę
mężnieje
zadając cios
miałam skrzydła
choć nie byłam aniołem
w miękkim puchu
skrywały marzenia
unosiły duszę
nad codzienność
upadłam
pod ciężarem trosk
połamałam skrzydła
ból paralizuje skronie
i tylko
cisza buduje
ten świat od nowa
uprzedził mnie los
podstępnie
okradając z życia
krótkich chwil
ścigam się z czasem
szukając nowych dróg
dla wspomnień
strzępy nocy i dni
nie dają zapomnieć
o sobie
i walczą o duszę
w przestrzeni
między gwiazdami
szukam miejsca
dla siebie
mikroplanety
dla duszy
wspomnień
gdzie
wczoraj i dziś
z nadzieją czekają
na jutro
w srebrnym pyle
księżycowej drogi
wytyczam szlaki
aż do granicy snu
na bezdrożu myśli
milknie wiatr
dobro i zło
spokojnie
rozdziela na pół
cisza
potęguje gniew
strach rośnie
miarowo
buduje mur
ze słów
niewypowiedzianych
nad rzeką wspomnień
gęstnieje mgła
otula duszę
ciszą nieznaną
spokój świtu
lekko kołysze
tatarakiem
ptaki budzą
słońce
idzie
nowy dzień
zgubiłam się
na rozdrożu nocy
w ciemności
widać więcej
potykam się o ból
rozrywający duszę
na strzępy
gubię myśli
zadeptuję
drżenie rąk
rozbijam łzy
ciężkie
jak kamień
w ciemności
boję się mniej
idę kamienną drogą
przytłoczona
nadmiarem dnia
toczę głaz trosk
ciągle po górę
im bliżej nocy
tym trudniej
stawiać kolejne kroki
zmrok
rozbija myśli
na kamyki
dobra i zła
układa z nich
kolejne kilometry
dróg do przebycia
zamykam oczy
wtulona w myśl
zapamiętuje
zapominając kontury
gesty i słowa
kontekty wspomnień
zacierają
ślady bólu
cierpienie
rysuje je
grubą kreską
los
zakpił ze mnie
odbierając
radość poranka
przytłaczając
szarością dnia
nie daje szans
na wytchnienie
myśli
krępują gesty
skronie tętnią
strachem o jutro
w rosyjską ruletkę
z diabłem
przegrałam siebie
czas igra z ciszą
powoli
odmierza przestrzeń
na być i mieć
minuty
budują godziny obłędu
pośpiech
łamie sekundy na pół
milczenie
potęguje dzień
by krzykiem
zbudzić noc
odchodzę od siebie
gubiąc po drodze
wszystkie zmysły
beztrosko
przestałam widzieć
dalej niż horyzont
nie słucham
już krzyku
i podszeptów
idę przed siebie
wokół tylko pustka
nie czuję bólu
nie pamiętam szczęścia
obojętnieje
z każdym
kolejnym krokiem
labirynt życia
pokonujemy
po omacku
idziemy
przed siebie
z nadzieją
kręte korytarze
kryją niespodzianki
i kłody
znienacka
rzucane pod nogi
odbijamy się
od ściany do ściany
szukamy drogi
wyjścia
by osiągnąć cel
siła zbudowana
na niepewności jutra
stabilna i drżąca
cisza w niej
kiełkuje
by wybuchnąć
świeżym wiatru
powiewem
składa słowa
wśród niebytu znaczeń
gesty zakłóca
potokiem chwil
niewezbranych
spokojna
szuka drogi
do przeznaczenia
ból ma granice
nieskończone
nie reaguje na gesty
nie słyszy słów
nie szuka obecności
skronie pulsują
świadomość rozsadza
duszę od środka
na pustkę
nie ma lekarstwa
ból wypełnia ją
po brzegi
i trwa
mgła
spowiła duszę
tiulem
białego bólu
żarem żalu
rozpaliła skronie
aż do krzyku
milczenia
i tylko
samotność
wierny towarzysz
każdej nocy
trwa na posterunku
by nadszedł
kolejny świt
nie mogę odejść
nie mogę zostać
trwam
choć nie wiem
czy wytrwam
wszędzie pełno
twojej
nieobecności
miłość
wdziera się
aż po brzegi samotności
by przetrwać
rozłąkę
ciał i dusz
do flakonu bezsenności
zbieram kolejne łzy
samotności
noc
rozstawia po kątach
spokój
rozsypuje gwiazdy
jak wspomnienia
długa i szara
nie przynosi ukojenia
szuka koloru
w nadchodzącym dniu
noc
odbiera mi
kolejny sen
wyostrza zmysły
do granic bólu
dusza
gubi słowa
myśli krążą
po orbitach zdarzeń
i tylko deszcz
obmywa świt
przed kolejnym
wyzwaniem
zamieniona
w kamień
trwam
od rana do nocy
emocje
przywdziane w zbroję
zdobywają
kolejne bitwy
strach
sparaliżowany myślą
rozlicza
każdy gest
i tylko noc
przynosi ciszę
siła
potęguje się
w skupieniu
dzień
przytłoczony troską
nie ma szans
na wytchnienie
deszcz
studzi promienie
gasnącego słońca
by zmierzch
nastał
w spokoju
między gwiazdami
skrzy się
nadzieja
na jutro
ciszą otulone
pustka
pogłębia otchłań
codzienności
rośnie
karmiąc się
kolejnym dniem
pełnym
obcych twarzy
i samotnością nocy
pustka
rozsadza skronie
krzykiem ciszy
bólu nie da się
wytrzymać
znalazłam drogę
pośród chmur
spiętrzoną
i krętą
idę powoli
by zatrzymać czas
puszysty
jak ramiona nocy
zasypiam
by pod powiekami
choć na chwilę
spotkać ciebie
idę przed siebie
trochę bez celu
szukam odpowiedzi
przysiadłam
na kamieniu
by przeczekać
burzę myśli
wiatr
rozrzuca gesty
potykając się
o słowa
szukam odpowiedzi
na pytania
wciąż nie zadane
przystanęłam
na brzegu rzeki
zapachniało wiosną
nurt
był spokojny
cicho szumiał
tatarak
woda
przynosi ukojenie
i tylko
krzyk dzikich gęsi
rozprasza myśli
biegnące ku słońcu
samotność
kompromis
życia i śmierci
zawarty pochopnie
w sytuacji
bez wyjścia
noc
jedyny bólu
sprzymierzeniec
usypia strach
ramię księżyca
musi wystarczyć
gwiazdy nucą
matczyną kołysankę
pod powiekami
już tylko spokój