w pajęczynie myśli
zaplątane
wspomnienia
szeleszcząc łzą
opadającą z rzęs
obumierają
bez szans
na trwanie
bez śladu
zniknąć na chwilę
by odnaleźć
siebie
od nowa
bez słów
i wyrzutów
bez bólu
i trosk
z czystą kartą
na nowe
wspomnienia
bez śladu
zniknąć
by wrócić
zmęczony czerwienią
uśmiech dnia
najlepiej
zmyją łzy nocy
delikatnie
spłyną ułudą
oczyszczając
duszę z kurzu
wspomnień raniących
jak kolce
ślady
ich ukłuć
zatrze kolejny
makijaż poranka
jak ćma do świecy
bez rozumu
brnie dalej
w ułudy
konwenanse
gdzie kłamstwo
w prawdę przebrane
przekrzywia
rzeczywistość
jak zwierciadło cyrkowe
gdzie dobro
zdeptane
tonie w kałuży
zalane zółcią
zła rozsianego
jak ćma
oślepiona
musi się sparzyć
czare koronki
bezsennej nocy
skrzą się
wspomnieniem
płomieni
migoczących
w zamkowej wieży
mroźne śnieżynki
topniały
pod czułym dotykiem
niecierpliwych
dłoni
pocałunkami
rozgrzewając duszę
czarne koronki
pod powiekami
okiennic
skrywają
księżycową tajemnicę
pragnień
na wiatr rzucone
splątane
pajęczą nicią
niedopowiedzenia
układają się
w słowa
bez znaczenia
w bezszelestne
gesty
zatopione
w ciszy serc
codzienność
pokryta
czarną łuną
zegar na wieży
odmierza czas
zło
swym ciężarem
ludzi przygniata
budzi nienawiść
i bunt
ból
od środka
rozdziera
swymi szponami
ucieka
przed strachem
biegnie
przez ciemny las
zastanawia
jak przeżyć
miesiąc
rok
dzień pali
jak ognia
żarzący kęs
sens życia
pomimo drogowskazów
błądzę
drogą krętą
kamienie
bolą pod stopami
a ciernie marzeń
zarastają
pobocza
z każdym
kolejnym krokiem
robi się stromiej
i coraz dalej
tym ostatnim
listem
zamykasz drzwi
do swojej duszy
skrytej
za kotarą myśli
każdym
kolejnym słowem
otwierasz okno
do serca
stęsknionego
czekając
na kolejne
post scriptum
idąc
kamiennymi schodami
wypełniam przestrzeń
emocjami
myśli złe
rozbijam o skałę
dobrezamieniam
w marzenia
lubię stać
na moście
biec
pod prąd
zamykać w sercu
resztę człowieczeństwa
układam plan
nocy i dnia
nie przekracając
sensu życia
męczennika
tęsknota
niewypowiedziana
tli się w duszy
płomykiem
nadziei
na miłość świadomą
dwóch serc
na ciszę
szeptem wypełnioną
po brzegi
i dotyk
zniecierpliwiony
grzechem
cień
smutny
zimny
i szary
nie-przyjaciel
człowieka
snuje się
za nim
krok w krok
niechciany
jak anioł stróż
w ciemnej uliczce
i diabeł
na skraju
przepaści
nie można
na nim polegać
choć zawsze
jest
ile to jeszcze nocy
do dnia
spokojnego
bez wiatru
rozstawiającego
po kątach
i burz
grzmiących złowrogo
marzeń zatopionych
w kałużach łez
i szczęść zadeptanych
pośpiechem
od słońca
wschodzącego
z uśmiechem
do zmierzchu
gwiazdą lśniącego
ile to jeszcze nocy
podążając
ślepą uliczką
złudzeń
w pośpiechu
gubisz
dzień za dniem
a drogowskazy
wspomnień
wskazują
tylko drogę
pod prąd
deszcz
zmyje obawy
pozbiera popioły
gruzy stuleci
patrzysz na błędy
kamienny aniele
taki oziębły
te białe skrzydła
jasna twarz
i złoty krąg
co oświetla
twe bezlitosne oblicze
milczysz
nad trybunałem
potępieńców
bo jaśniej
im świecą
na grobach
znicze
cisza
brakujące słowa
między nami
usta milczą
zasłonięte
niepewnością
dotyk
zatrzymany gestem
w połowie myśli
tnie jak brzytwa
zadając kolejną
bezkrwawą ranę
z niedopowiedzeń
utkane myśli
nie mają początku
błądząc
zostawiają
tylko ślady
znaki
i poszlaki
dobre i złe
słowa
sensem
poszarpane
szukają zakończenia
mentalne siniaki
obolałej duszy
spływają
po policzkach
solą rany
przyprawiając
nie pomaga
namalowany czerwienią
uśmiech
w kącikach
skrzy się
tylko bólem
wyostrzając wzrok
na to co
niezauważalne
w pękniętym lustrze
duszy
jak w krzywym
zwierciadle
przegląda się szczęście
mieszane z łzami
szaleństwo
przydepnięte rutyną
i czas
uciekający
przed marzeniem
w pułapce kłamstw
miłość uwięziona
nie ma szans
na widzenie
przyszłości
pętla słów
niepasujących
do siebie
zaciska krtań
niemocą
prawdy
palcami badam
wypukłości czasu
cisza
słońce
odbija się w oczach
przestrzeni
wiatr rozwiewa
myśli egzystencji
gaśnie światło
w człowieku
ulatują cechy
zupełnie
niezakorzenione
w najgłębszym
zakątku serca
cisza
podlicza straty
sama musi zdecydować
czy warto dalej
żyć
między
ścianą a ścianą
życie
zamiera powoli
zabijane
rutyną dnia
i nocą
bez snu
między
sufitem a podłogą
kłębią się
myśli
walczące z wiatrakami
frustracji
między
oknem a drzwiami
w pośpiechu
uciekają
kolejne oddechy
bez szans
na powrót
do życia
przeznaczenie
wciąga
jak hazard
w ruletce życia
coraz większe
stawki
przegrywają
nawet
wytrawni gracze
blef goni blef
pokerowa twarz
to za mało
by przechytrzyć
los
myśli
fastrygą luźno
powiązane
rwą się
jedna po drugiej
na słowa
pojedyncze
bez znaczenia
wpadają w błoto
zapomniane
zadeptane
pod starymi dębami
siedzą mędrcy
czas przemija
minuty
stają się godzinami
miesiące - latami
wieki
siedzą bez ruchu
myślą
twarze poorane
w oczach
gasną iskierki
a świat
staje się
nieprzystępny
zbyt wielki
twarze
spoważniały
i tak w ich bólu
przeminęło życie
i teraz świat
cały pod dębem
siedzi
następne tysiąc lat
w nienawiści mroku
zamieszkała
bezradność
uwiła gniazdo
znosząc do niego
złe emocje
niedopowiedzenia
i strach
zastygła
czekając na gest
pojednania
pierwszego kroku
nie zrobi
by nie potknąć się
o porażkę
szczęściem
serce osierocone
zwalnia
by mieć czas
na spotkanie
z bólem
i zamyślenia
z łez płynące
aż do zatracenia
pamięci
gdy ból
opuści serce
osamotnione
bije wolniej
pustka
ma czas
ubrana tylko w dotyk
przeglądam się
w lustrze
oczu zamglonych
czułością
przebieram w myślach
sukienki
utkane z pocałunków
ozdabiam je szeptem
zapamiętanym
i wędruję po obłokach
aż do bram
arkadii
spopielał świat
choć jeszcze wczoraj
tętnił kolorem
bo dobra
ciągle w nim
za mało
popękał
na biel i czerń
na fałsz i prawdę
krzyk zamilkł
bólem podszyty
sens zadeptany
buciorami
dogorywa w błocie
obietnic
wyszłam z mroku
w noc
błyszczącą
labiryntem światła
prowadzona
znalazłam drogę
do świtu
pobielone ścieżki
zadeptane
pośpiechem
kusiły mroźną
tajemnicą
puch
skrzył się
w bladych promykach
tnących niebo
jak brzytwa
trzeba czasu
by poskładać
kawałki
życia
porozrzucane
po dniach
i nocach
z puzzli ułożyć
uczuć głębię
nie gubiąc
żadnego z nich
z mozaiki gestów
stworzyć
obraz pamięci
i trwać