wpadniesz
w srebrzystą sieć
wystarczy
zrobić krok
na ziemi niczyjej
postawisz stopę
mając nadzieję
że planujesz
życie
nie możesz
się wydostać
z matni nocy
ciało słabnie
umysł się chwieje
i tkasz pajęczynę snu
aż po świt
gaszę w sobie
niedopałek dnia
każde słowo
wypalone
do głębi duszy
żarzy się jeszcze
pamięci echem
gesty
w popiół obrócone
kreślą dymem
nieskończoność
jak samotne drzewo
na pustkowiu
gubię sens
zaplątany
w kolorowe liście
ostre gałęzie
niemocy
otulają się chłodem
szronem łez
konserwują się
do wiosny
ty i ja
jedna bajka
dwa zakończenia
szarości
pełne barw
milczenie
pełne słów
kilometry zdarzeń
czarno-biała
walka z półcieniami
codzienności
gdzieś pomiędzy
ciszą a ciszą
zawisło słowo
niedopowiedziane
w milczącym
między nami
ból radości
załamuje
uśmiech rozpaczy
jedno
mrugnięcie powieki
gest dobrej woli
księżycowa pani
ulepiona
z uśmiechów
urzeczona
blaskiem gwiazd
złapała noc
w objęcia
słuchała
opowieści dnia
wystarczy
jej ciut nieba
sam ją utkałeś
w poświacie
barw
oślepisz
porwiesz
to baśniowa gra
w milczących oczach
zobaczysz więcej
strach
pogardę
smutek
usłyszysz wołanie
o pomoc
jednym mrugnięciem
zmienią
pustkę w radość
ból zmyją łzą
by rozbłysnąć
iskierką
jutro
to nieznane
cień wędrujący
u schyłku dnia
spojrzenie
na budzący się świt
trakt pełen
nieznajomych kroków
zamazanych twarzy
niewypowiedzianych słów
znaczeń
historii nieopowiedzianych
jeszcze
to niewiadoma
która nadchodzi
co dnia
zamknęłam za sobą drzwi
zostawiając
stosy przeczytanych książek
zapiski
na skraju tęczy pisane
ubrania złożone
w kostkę
niepodlane kwiaty
i nadgryzioną czekoladę
przystanęłam
w pół drogi
porzucając walizkę
rozterek
w pośpiechu wracając
kupiłam wino
każdy ból
jest nagrodą
za przyjęty cios
wzmacnia
daje pewność
i siłę
pozwala
zbudować kolejną
ścianę muru
nie do pokonania
miasto umarłe
duszami ludzi
rankiem
z brukiem na ulicy
z kramami
pchlego targu
kupisz i sprzedasz
książki Mickiewicza
parasol w kratkę
gramofon
świecznik
szpicrutę
i sumienie wytarte
z opisem grzechów
nocami
za winy twoje
i całego świata
na farnej wieży
zegar
wymusza godziny
czarnymi sadzami
przysłaniając
szarość ulic
stanęłam
w otwartym oknie nocy
bezsennie
liczyłam spadające
godziny
jak gwiazdy
rozbijające się
o bruk
pierwsza
druga
wpół do piątej
i zobaczyłam
jak srebrny pył
opada
na miasto
budząc je do życia
ze smutków i radości
codziennie tkam
pajęczynę życia
misterny splot
słów i znaczeń
poplątana
pułapka myśli
rozciąga się
od nocy do świtu
wróciłeś
nonszalancko wieszając
płaszcz w przedpokoju
jednym gestem
chcąc zmazać
kolejne wspomnienia
łzami zapisane
zanurzyłeś się
w ciszy obecności
czułości słów
namiętności gestów
obietnicy
nieskończoności
przed kolejnym
odejściem
listopadowy chłód
rzuca pod nogi
liście
tęskniące
za pieszczotą słońca
pod stopami
szeleszczą
namiętnością
jak deszcz
pocałunków
którymi obrzuciłeś
mnie wczoraj
wiatr plątał włosy
w miłosnym splocie
ciał i dusz
świt
przyniósł spełnienie
noc
jak księgowy
rozlicza życie
z sensów
i bezsensów
przelicza
wartość dni
straconych
mnoży szanse
niewykorzystane
czuły dotyk
i szepty
rozmienia
na drobne
bilansuje szczęście
do zera
jego wartość
rośnie
z każdym świtem
długa
droga życia
usłana chwilami
różami
cierniami
idziesz ciągle
przed siebie
mijając
radości i tragedie
fraszki i elegie
budują życie
szybko przemijają
chcesz je wydłużyć
uciekają
rzucają się
na głęboką wodę
brodzą w płytkiej
codzienności
giną w zapomnieniu
byłam nad rzeką
tam gdzie
ten przewrócony pieniek
wrasta w ziemię
wspomnieniem
tatarak
szumi szeptem
czułym
liście spadają
z drzew
układając
kolorowy dywan
z marzeń
w niebycie
gdzieś pomiędzy
ja i ja
zawieszona
wędruję
po krawędzi
wspomnień nieznanych
godzin minionych
i chwil ulotnością
niespotkanych
zmyłam
z siebie miasto
pośpiechu pył
troski smog
emocje
spłynęły łzą
ostatnią
wiatr roziwał
złudzenia
i została
tylko cisza
wyryte w kamieniu
myśli
rozbijają się
o brzegi pustki
jej bezkres
wylewa się
z ram nocy
oszukując
przeznaczenie
nieopisany ból
wielkim
bezznaczeniem
w ciszy
przedwiecznej
szukamy
ukojenia i spokoju
przez niepoliczone dni
samotność
i brak zaufania
kłębią się i rosną
krocząc po świecie
urośnie w siłę
stanie się
najsilniejszym
z silnych
wypełni pustkę
idąc samotnie
w gąszcz człowieka
pełnego
nieokreślonych ludzi
brakuje tchu
dzień ucieka nocy
brakuje sił
wiatr przynosi chłód
kolejnych godzin
cisza
przywdziewa
szaty świtu
rozbudza gwar
pospiech
wypełza na ulicę
tłum
przenika
uciekające minuty
do pierwszego
słonecznego promyka
jak żona Lota
zastygłam
na chwilę
bólem istnienia
przeszyta
od stóp do głów
skamieniałam
budując pancerz
obojętności
nie dopuszczam
do siebie
dobra
zła
ciebie
bez słowa
zamknęła
za sobą drzwi
zabrała
tylko torebkę
i dumę
obcasami odliczała
stracone
dni
miesiące
lata
nie patrząc
za siebie
doszła do ściany
odbezpieczyła
broń
strzelała emocjami
na oślep
wystrzelała
cały magazynek
wspomnień
nie raniąc
serca i duszy
wróciła
do siebie
pamięć
jak narkotyk
uzależnia
myśli
słowa
gesty
przytłacza
ciężarem
niezapomnianego
segreguje
wspomnienia
białe i czarne
dobre i złe
nabiera rumieńców
gdy wyrzuca
kolejne z nich
podekscytowana
robi miejsce
na nowe
w czterech
ścianach nocy
zamknięta
ja i cisza
myśli
tkają pajęczynę
chwil ulotnych
dni straconych
słów odliczanych
co minutę
zamiast snu
przyszedł
świt
krzyk miliona
serce
przykute łańcuchem
niewola
w obłędzie
nie dostrzegamy
końca tunelu
bezradni
stoimy
w ciemnościach
dusza dusi się
w pułapce
zgnieciona
wciśnięta
w mrok
dotykałeś
jej codziennie
nie czułeś
spotykałeś
na ulicy
byłeś zbyt głupi
zbyt ślepy
zbyt pewny siebie
by dostrzec
wolność
utonęłam
w ciszy nocy
zawieszona
między snem a jawą
pod powiekami
szukam klucza
do bram Morfeusza
pajęczyną myśli
od gwiazdy
do gwiazdy
zaznaczam
ścieżkę do świtu
szeleściła
żółto-czerwonym
płaszczem liści
spacerując
parkową aleją
smutku
ukrywała łzy
w strugach deszczu
chłodem wiatru
otulona
w kałużach
przeglądała
swoją duszę