na końcu
każdej samotności
jest pustka
za nią
nie widać
horyzontu
nie czuć
nawet
delikatnego
podmuchu wiatru
słychać
tylko
tępy krzyk
ciszy
głodu serca
nie zagryziesz
kanapką
choćby
skrzyła się
rubinami kawioru
pragnienia duszy
nie napoisz
szampanem
ociekającym
platyną
w restauracji
życia
choć jest
na wyciągnięcie ręki
danie dnia
nie zawsze
smakuje
najlepiej
tam
gdzie
nie widać oczu
ciemność
rozjaśnia
myśl zawiłą
rozświetlając
duszę
szeptem
kołysze ją
na obłokach
tajemnic
nasz czas
ucieka
bezmyślni
puszczamy wskazówki
trzymane
resztą sił
żyjąc
chwilą
dziejowy zegar
wszystkich
pokoleń
przyspiesza
na oczach wędrowca
nie zmieniając
swego tempa
wstrzymuje oddech
przecieka
przez palce
kropla po kropli
żyjąc chwilą
chce trwać
dla ciebie
na stosie
codzienności
najszybciej
płoną błahostki
problemy
piętrzą się ogniem
tnąć powietrze
czerwienią i czernią
i tylko
sprawy
beznadziejne
iskrzą się popiołem
dymiąc
niezapamiętaniem
noc
jak sprzymierzeniec
boga wojny
roztacza wizję
zagłady
szukając ofiar
przemierza
mleczną drogę
ku najjaśniejszej
w jej blasku
zamiast ofiar
znajduje
tylko ból
rozsznurowała
gorset ust
by wykrzyczeć żal
rozsadzający
duszę
potokiem słów
zatruła
wszystkie myśli
dobre i złe
i te, które
nie zdążyły
wykiełkować
na popiół
spaliła nadzieję
która zapłonęła
ogniem
na zgliszczach
został
tylko ból
niezrozumienia
zbyt silna
na słabość
potrzebowała dnia
by zrzucić zbroję
chiciała
nie myśleć
nie patrzeć
nie słuchać
nie wiedzieć
zatopić się
w ciszy
by tylko trwać
między
jednym oddechem
a drugim
zawieszona w próżni
szukając sensu
zapomniała
o sobie
wsłuchaj
się w szelest
usłysz szmer
chaosu
zamęt
cichszy
od oddechu
delikatnie
podwija
i tnie
wielkie tajemnice
na parkowych
uliczkach
w tonach
kolorwych liści
tylko
ty i jesień
tak trudno
podnieść
ołowiane powieki
by wschodące
słońce
dało sygnał
do kolejnej walki
o przetrwanie
tak trudno
zrobić
pierwszy krok
w codzienność
coraz trudniej
brnąć na oślep
w dzień
coraz łatwiej
zatapiać się
w noc
za kurtyną powiek
jest bezpieczniej
człowiek
bez człowieka
żyć nie może
choć patrzy
wilkiem na niego
i w odwrócone plecy
potrafi wbić nóż
potrzebuje go
jak tlenu
jedno spojrzenie
uścisk dłoni
uśmiech
rzucony mimochodem
i dzień
nabiera barw
tępy ból
krzyk i strach
w bliskości
łagodnieje
odebrała
sobie prawo
do szczęścia
cierpliwie czekając
na kolejny
dzień
gest
dotyk
słowo
nie rządała
nie pytała
otulona samotnością
odmierzała
niecierpliwe
kroki
donikąd
fałsz nieczysty
przerażająco
dotkliwy
dziwny dzień
tajemniczy
niespełnienie
oczekiwań
pasmo porażek
morze
proszących
o ratunek
ludzkie życie
nieprawda
skrywana
przez wielkich
tego świata
cisza
z krzykiem
setki twarzy
tysiące dni
nieudane
falsyfikaty
obnaża
się światu
po raz ostatni
zabita
upodlona
przeszłość
otulona
atłasem
w drewnianych
ścianach
jak w pięknie
wyrzeźbionej
trumie
świat
bez zasad
traci
swoje barwy
z dnia na dzień
zalewa
szarością
cztery
jego strony
rozsadzając
ramy przyzwoitości
oblepa
nas brudem
i obumiera
zrobiła
krok naprzód
gdy usłyszała
wyrok
samotności
nie pochyliła głowy
depcząc skruchę
stopniowo
otulała się
codziennością
bez apelacji
porzuciła
wspomnienia
składając
wniosek o nowe
w spadających
kroplach
października
rozbijają się
o bruk
wspomnienia
zadeptane
jak liście
w błocie
słońce
rozwiane chłodem
blednie
za szarugą
nieba
weszła
do tej samej rzeki
drugi raz
skuszona
krystaliczną wodą
zapomniała
jak grząski
bywa w niej grunt
rozkoszowała się
w krajobrazach
na nowo
odkrywając
to co już
odkryte
nie widziała
kłód
rzucanych
pod nogi
poczuła dopiero
drzazgę
wbitą w serce
pustymi ulicami
duszy
idę w noc
cisza skrzypi
między
myślą słowem
zagubione
serce
tak blisko
a coraz dalej
oswojony
jak pies
idzie za nami
krok w krok
smutek codzienny
bezpański
nie potrafi
znaleźć
miejsca dla siebie
przytulając się
do przechodniów
liczy na uśmiech
od święta
w stertach
jesiennych liści
gubi
obumierające
uczucia
tęsknota
ogrzana
ostatnimi promykami
mieni się
czerwono-złotą
nadzieją
stąpając
niepewnie
po brunatych
wspomnieniach
jak po trawie
podana
na zimno
jak
wytrawna
uczta bogów
zemsta
ambrozją
otula zmysły
goryczą
draźni smak
metaliczny
posmak
jak ciernie
zostaje
najdłużej
dzikości serca
nie da się
oswoić
wydeptując
własne ścieżki
musi mieć
pazur
by ranić
duszę do krwi
w oddali
milkną światła
nie widać
już okrzyków
miasta
noc zaciąga
stalowe kotary
by nie patrzeć
na czas
pędzący
przed siebie
potykający się
o tłum
samotnych
po brzegi
wypełniona
słowami
bez wyrazu
uczuciami
bez emocji
myślami
bez sensu
gestami
bez dotyku
pustka
nieskrępowani
nocą
prowadzą
dyskurs
z księżycem
czerń
wyostrza zmysły
smakując
powoli sens
mijającego
czasu
utkana
z nostalgii
w pajęczych niciach
jesieni
idę aleją
wspomnień
kasztanowych
na przekór
wiatrom
zbieram bukiety
czerwono-złotych
liści
listów
wyznań
rozwianych
na latawcach
babiego lata
w lustrach
kałuży
przeglądam
spadające łzy
deszczu
cała jestem
jesienią
złość
zrodzona
z bezradności
kiełkuje
ostem polnym
zlękniona dusza
szuka słów
spragnionych
utkanych
w fioletowym
koszyczku
namiętności
kolcami
rozrywa mur
objętności
przedzierając się
do słońca
by złagodnieć
jesienny deszcz
obmywa duszę
z kurzu
trosk
perłowy
smutek łez
ukrywa się
w stosach
liści
odsłaniając
ramiona
drzew uschniętych
z tęsknoty
na nitce
myśli
plączę supełki
pamięci
nie-pamięci
ciągle
nowe i nowe
by co rano
nie zapomnieć
żyć
czasami
się tęskni
do słońca
promieni
błyszczących
iskierką
w oczach
chmurnych
jak niebo
czasami
się tęskni
do beztroski
w piasku wydm
odznaczonej
do szczęścia
łapanego
jak motyle
czasami
się tęskni
zanurzam się
w ciszy
by usłyszeć
siebie
szeptem
krzyczą myśli
zagubione
odłożone
między
wtedy i teraz
zadeptane
pośpiechem
czekają
na swoją
kolej