z minuty na minutę
życie przecieka
przez
klepsydrę dłoni
usypyjąc
kopiec wspomnień
drobnych
jak ziarenka piasku
wiatr
rozwiewa
je jak plażę
po której spacerujemy
w pełnym słońcu
ból przynosi
ukojenie
codziennie
balsamuje
duszę udręką
łagodzi gniew
na nieuniknione
pokornieje
zabliźniając serce
puste myśli
krążą
wokół serca
zajmują
noce i dnie
to ciężar
który dodaje
skrzydeł
samotność zatopiona
w oceanie słów
niewypowiedzianych
tych
pospiesznie
rzuconych
na wiatr
i tych
których zapomnieć się
nie da
fale kołyszą
myśli złowrogie
uderzając o brzegi
serca i rozumu
wyrzucają na brzeg
tylko
pogubione litery
trzeba
ułożyć z nich
sens
byłam
od kiedy pamiętam
zawsze
wtedy i wczoraj
dziś jestem
na chwilę
na godzinę
do jutra
potem też będę
ale tylko po to
żeby odejść
powoli
o krok
coraz dalej
wiatr
wytarzał się
w zbożu
jakby
na świecie
miejsc było mało
na zgliszczach
w ruinach
urządził harce
za nic miał
ból i smutek
za nic łzy
na rozdrożu
przysiadł wyciszony
by za chwilę
porwać
ostatnią iskierkę
nadziei
po drugiej stronie chmur
nie ma ziemi
bólem wypalonej
łzy nie drążą
tam skał
aż do dna
za horyzontem
puszystych obłoków
już tylko błękit
przed nim
fale wzburzone
uderzają
to tu to tam
na oślep
rzucając nam
w oczy
tylko piach
rumiankiem
łąki obsypane
wydeptują kolejne
ścieżki ku wiośnie
drogowskazy
słonecznych promieni
prowadzą nas
krętymi ścieżkami
tam
gdzie błękitem
lśnią cebulice
a fiołki
konkurują ze śnieżycą
wiosna
bukiety rzuca
nam pod stopy
nie zadepczmy ich
pomiędzy
szeptem a krzykiem
zawisła cisza
nieme słowa
wypowiadane
w myślach
nie mają znaczenia
pomiędzy
mną i tobą
zawisła
samotność
milczy
bo zbyt wiele znaczy
miłość zawiodła
przechodząc
obojętnie
obok wiosny
kiełkującej nadzieją
nie zrywa kwiatów
z łąk szerokich
nie wydeptuje ścieżek
spacerem płochym
w milczeniu
mija kolejne
godziny
nie widzi
nie słyszy
nie chce
nagie i bezbronne
odarte z godności
czekają na śmierć
żyją na skraju
lasu i ludzi
wrośnięte w krajobraz
kwitną nadzieją
i rodzą owoce
przedwiośnie
zabiło w nich sens
istnienia
stoją
i umierają
zanim powali
je topór
bezmyślności
wiatr
zatrzymał mnie
na skraju wiosny
fioletem ozdobionej
skałę serc
promienie przenikały
by ocieplić duszę
otuloną zimową
kołderką
i tylko fale
miarowo odliczały
odpływające
wspomnienia i smutki
na brzegu myśli
ścieżki wydeptane
w cztery świata strony
każdą z nich
można zbłądzić
w nieznane
horyzont
utonął w chmurach
by oddalić
drogę
do spokojnej
przystani
noc utkała ramiona
z tkliwości i smutku
otuliła nimi dzień
co spłynął deszczem
wiatrem
rozgonił jaskółki
co wiosnę przyniosły
z błotem zmieszał łąki
przebiśniegów
zasnęło spokojnie
przedwiośnie rozczochrane
szarością chmur
przykryte
może świt
zawiesi słońce
w pajęczynie sieci
wiosennej
pustka
wypełniona tęsknotą
jak wzburzone fale
uderza
o skałę serca
bije brzegi myślami
wiatrem
w oczy wieje
by rozgonić
kamienne łzy
co noc uciekam
w sen nierzeczywisty
skryty pod powiekami
niepamięci
ułudą namalowane
dźwięki i obrazy
tańczą jak szalone
kolory powoli bledną
z pierwszymi
promykami słońca
niepewnie
otwieram oczy
dnieje
sen rzeczywistością
się staje
szarością oblany
prawda
topnieje
jak okruch lodu
powoli odsłaniając
spopielałe
noce i dnie
nieśmiałe promyki
malują zielenią
drogi ku wiośnie
z nadzieją
budzą się pierwiosnki
i tylko
skowronków
smutne trele
rozdzierają serca
bólem
wykarczowanych lasów
gdzieś
pomiędzy
myślą a gestem
utknęła chęć
jak
kostka brukowa
pełna
piekielnego żaru
potoczyła się
dalej
paląc za sobą
ostatni most
na zgliszczach
dogorywała
ostatnia maska
zdarta
z przyjaźni
oczy bólem zamglone
nie widzą
nadziei
jej kontury
nieśmiało majaczą
za rogiem
tam gdzie
sito pamięci
przesiewa przyjaciół
oddziela
ziarno od plew
by zrozumieć
ciszę
wypełniającą
długie godziny
wsłuchując się
w nieme kroki
na schodach
szuka zrozumienia
szukam wiatru
by przyniósł ukojenie
gęste powietrze
oblepia
duszę i ciało
ból
przenika
każdą cząstkę
jestestwa
cisza
nie zapowiada burzy
chmury
nie chcą płynąć
po niebie
wiatr
zbiera siły
by ponieść
ciężar zmian
na wyblakłej fotografii
nie ma śladów
uśmiechniętych twarzy
gwar szczęścia
już nie dźwięczy
w tle
kolory nikną
gubiąc emocje
tylko ostre kontury
krzyczą w niepamięci
by pod powiekami
zatrzymać obraz
tamtych dni
otoczony
płaszczem kwiatów
świat
chory na paranoje
szowinizm
lęk wysokości
bezsenne noce
ogarnia nas
kleptomania
pożera zazdrość
samotność doskwiera
liberalne poglądy
umysł konserwatysty
malarz bez pędzla
pisarz bez pióra
uczony bez wykształcenia
dwa odmienne
stany świadomości
bez procentów
bez medykamentów
same skrajności
zaprzeczenia
to i tak tylko blizny
ran nie ujrzycie
wczorajsze jutro
zgubiło drogowskaz
dnia następnego
trwa
w nieskończoność
bez praw
bez obowiązków
bez przebaczenia
sprawiedliwa noc
zapada powoli
jak miłość
nieodwzajemniona
rozbiłam się
o skałę codzienności
w oceanie myśli
szukam
szczęścia przypływów
i odpływów smutku
chłodne fale
przynoszą spokój
na brzegu
znacząc
nowy horyzont dni
cierpienie
obdarte z emocji
traci smak
słone łzy
rozbite
o puste brzmienie
bólu
gorycz żalu
wysycha
z kolejną myślą
porzucającą
sens istnienia
udręka
samotności
jak gorzka czekolada
daje ukojenie
na krótko
połamałam
duszę obolałą
myślą trudną
bólem
przepełniona
rozrzuca słowa
jak kawałki szkła
drobiny
ranią oczy
tkwią w sercu
rysują blizny
głęboką zmarszczką
wierzby płaczące
pokrywają
się szronem
na trawie
porozrzucane
niewinne brylanty
zanika horyzont
spoiwo powietrza
i wody
tańczę
rozbijając pod stopami
malutkie
szczęścia krople
pusto
codzienność pokryta
czarną łuną
stary
zepsuty zegar
odmierza czas
zapomniał
bezimienne postacie
suną w skłębionym
umyśle
samotnie
stoję pośrodku
bezgłośnie krzycząc
ciągnięta
jak marionetka
sznurkami
ludzkiego wzroku
osaczona
przez to
czego nigdy nie było
choć patrzę sercem
dostrzegam
przed sobą
tylko
zobojętniałą twarz
w błękicie oczu
już się nie rozpłynę
zagościła
w nich drwina
nie szanuje uczuć
uśmiech
ironią podszyty
w lustrze duszy
znajduję tylko
fałszywego przyjaciela
czekam na siebie
obok tej wiosny
nieproszona
przysiadła się
na chwilę
zakłóciła
pozorny spokój
szumem wiatru
kołysze duszę rozedrganą
ćwierkaniem ptaków
zagłusza myśli złe
wpatrzona
w nagie gałęzie drzew
czekam na siebie
jak na Godota
chyba już nie przyjdę
zabłądziłam
do bram twych ramion
gdzie niebo
otwiera się nocą
pragnieniem
w rozedrganym tańcu
płomieni
między pocałunkami
a dotykiem
zachłannym
kontury ciał
łączą się
w jedno