niepewność
zawisła między
dziś a jutro
jak pajęczyna
niepotrzebnych zdarzeń
gdzieś
pomiędzy
być a mieć
zostawia ślad
by odnaleźć sens
kolejnych dni
chwile
radości i tragedie
tworzą fraszki
i elegie
budując życie
szybko
przemijają
starasz się je wydłużać
uciekają
bezbarwny świat
kręci kolorowe kółka
by odlecieć
ku słońcu
choć na chwilę
spokój ogarniający
nasze ciała
podburzany
cichymi drganiami krtani
pnie się do góry
trzyma na poziomie
rwie w dół
ciągnąc za sobą
oddechy
kroki
idee
życie
wnikając
w nasze umysły
otępia
osłabiając czujność
krzywym kołem
się toczy
jak epidemia nonsensu
cisza
przytłacza noc
siłą swego głosu
ma już dość
słów rzucanych
na wiatr
niepamięci
zagłusza
wołanie duszy
utraconej
milczy
i tylko oczy
krzyczą
bólem
czekanie
wzmaga apetyt
na kolejny kęs życia
niebo
błękitem płynące
trawę szeleszczącą
pod stopami
i słońce
załamujące promienie
tam - za horyzontem
gdzie ziemia
pali się
pod niecierpliwymi stopami
wiatru
wspomnienia
codziennie
od nowa
przeprowadzają
operacje
na otwartym sercu
dusza krwawi
niemym krzykiem
zacierając
ślady łzami
blizny
bandażuje słowami
nad przepaścią
życia i śmierci
zawisła
pajęczyna nocy
zachłannie
zaplata sidła
na samotność
na ból
na trwanie
przywiązuje dusze
zaciskając
na szyi pętlę
bezsenności
wiąże supełki
niepamięci
do zapamiętania
kolejnych godzin
odliczanych
pojedynczo
przełamaliśmy się
pogardą
przy wspólnym
stole obcych twarzy
smakowaliśmy zemsty
na dwanaście
postnych sposobów
rozpakowaliśmy
ustrojone
w kolorowe kokardy
żale
pretensje
kłamstwa
i strach
obdarowani
przyjaźni fałszem
życzymy sobie
wszystkiego
atrament
oddaje wszystko
według traktatu
czuję się
niewolnikiem
barwy na papierze
jego ciepłem
bliskością
dzielę się
jak okruchami
mego serca
to mój kontrakt
pomiędzy
sferą widzialną
i niewidzialną
jak między
życiem a śmiercią
spopielałe
bólem źrenice
gasną
z każdą łzą
spływającą doliną
smutku gdzieś
pomiędzy
uśmiechem
a myślą tętniącą
powieki
jak balsam
otulają rany
wypalone solą
rozpaczy
za kratami duszy
cierpi rozum
uwięziony
między
uderzeniami serca
a kolejnym oddechem
myśli krążą
pomiędzy
warg muśnięciem
a dotykiem czułym
w kajdanach
słów niezapomnianych
a tych niewypowiedzianych
uczucia gasną
w oczach
chcę
uprościć życie
aby
przeżyć trudną
sztukę
umierania
nadziei
nie słyszeć
krzykliwej
prawdy
pośród tłumów
rozdawać
kawałeczki serca
jak iluzjonista
magię
nie biorąc
od wolności
podatku
noc
jest kochankiem
doskonałym
muśnięciem wiatru
zrywa
satynowy wstyd
w płomieniach świec
igrają zmysły
rozpalone
do granic rozsądku
gubiąc nagość
aż do świtu
znalazłam ślad
niepamięci
okruch szczęścia
muśnięty turkusem
zaklęty
w kamieniu
skrawek uczucia
złamany
perłami łez
nad przepaścią bezradności
zawisło sumienie
w pół kroku
w pół oddechu
w pół chwili
zamarło
w bezruchu
między dobrem a złem
nieskalane myślą
sumienie czyste
bo nieużywane
gorycz kolejnej kawy
zaczernia duszę
kropla
po kropli
zatruwa bezsennością
płynącą w żyłach
do świtu
wierszem
kłuje oczy
do łez zachwytu
uśmiechu smutkiem
malowanego
odmierza czas
szelestem
pożółkłych stron
pachnących fiołkiem
wstrzymałam oddech
na chwilę
na dzień
na jedno słowo
niedopowiedziane
w ciszy
zawisła myśli
pajęczyna
utkana
z nocy i dni
zawiązała
pustkę
na gordyjski supeł
strachem
paraliżując skronie
w samotności nocy
godziny uciekają
jedna
od drugiej
nie chcą
minuta po minucie
gonić snów
łapać marzeń
łez dławić uśmiechem
i czekać na świt
przegapiłeś
kolejną wiosnę
w moim sercu
radosną
śpiewem ptaków
o poranku
lata nie zauważyłeś
oślepiony
promieniami egoizmu
a jesień
kolorami przeminęła
złotymi myślami
sypnęła
czerwienią
duszę rozgrzała
a ty się spóźniłeś
czas zamrożony
tak szybko
nie stopnieje
bezradny
stoisz w ciemności
serce dusi się
w pułapce
zgniecione
wciśnięte
w mrok
w obłędzie
nie widzisz
jasnego punkt
w tunelu
krzyk miliona
ku nieskończoności
przykuł cię
łańcuchem
chwytasz
siadasz
spadasz
biegniesz ku
wolności
wybieram
komnaty życia
szukam
miejsca
wypełniając
przestrzeń emocjami
szukając
ciszy
zapominam
o grymasie
krzyczącym z bólu
o łzie
płynącej smutkiem
i o żalu
przepełniającym duszę
za zamkniętymi drzwiami
czeka kolejny
pustostan
na pół gestu
pół słowa
pół chwili
oddaleni od siebie
pogłębiamy
przepaść serc
na pół dnia
pół nocy
gubimy siebie
w pół drogi
życie
podzielone
na pół
z prawd i kłamstw
utkane
toczy się dalej
z dachu nocy
lepiej widać dzień
samotność
kłębiącą się
pośpiechem ulic
namiętność
krepującą skronie
obcość
bliskich twarzy
i strach
splecionych dłoni
żeby wejść
wyżej i dalej
trzeba zrobić krok
bez wahania
do przodu iść
za sobą zostawiając
tylko pył
minionych dni
skostniałam
łamiąc serce
w myślach
lodem skutych
wspomnienia
opadają
płatek po płatku
zamrażając
sens życia
bez celu
świat
odarty z ideałów
wymoszczony
kłamliwą propagandą
smutny
krwawy
zawistny
paraliżuje
człowieka
niezdolnego
do tworzenia
sterowany
przez panów
cywilizacji
wyrywa się
rusza pod prąd
w nieznane
ale z godnością
przodków
napisać życie
od nowa
cynicznie
dzień po dniu
porażki i decyzje
decyzje i sukcesy
radości
smutkiem przyprószone
łzy oprawione
diamentem
obecności wszystkie
i nieobecne chwile
a cieniom
nadać kontury
nieodchodzące
milcząca
przysiadła się
na chwilę
osamotniona
patrzyła przed siebie
nie widząc
uciekającego czasu
jak ślepiec
po omacku
dotykała wspomnień
zziębnięta
rozcierała w dłoniach
iskierkę nadziei
zbiera siły
by jutro
rozpocząć walkę
o siebie
błoto rzucone
w twarz
kamienieje
jak Golem bez duszy
twardnieje
osaczając myśli
pulsujące w tętnicach
gniew
rozsadza skronie
siłą walki
skorupa kruszeje
stopniowo
rozpada się
w pył
wiruje
pustynną burzą
oślepiając tych
co pierwsi
złapali za kamień
pogubiłam
dni szczęśliwe
goniąc wiatr
pomiędzy
godzinami
chłodu i gorąca
emocje opadły
jak liście złote
topiąc smutki
w kałużach łez
blade płomyki
pocięły niebo
nadzieją
za horyzontem myśli
kiełkuje świadomość
pustki rozległej
od ściany do ściany
ciszę rozcina
brzytwą słów
znacząc
tropy zdarzeń
nieuniknionych
dzień po dniu
wpadniesz
w srebrzystą sieć
wystarczy
zrobić krok
na ziemi niczyjej
postawisz stopę
mając nadzieję
że planujesz
życie
nie możesz
się wydostać
z matni nocy
ciało słabnie
umysł się chwieje
i tkasz pajęczynę snu
aż po świt
gaszę w sobie
niedopałek dnia
każde słowo
wypalone
do głębi duszy
żarzy się jeszcze
pamięci echem
gesty
w popiół obrócone
kreślą dymem
nieskończoność
jak samotne drzewo
na pustkowiu
gubię sens
zaplątany
w kolorowe liście
ostre gałęzie
niemocy
otulają się chłodem
szronem łez
konserwują się
do wiosny
ty i ja
jedna bajka
dwa zakończenia
szarości
pełne barw
milczenie
pełne słów
kilometry zdarzeń
czarno-biała
walka z półcieniami
codzienności
gdzieś pomiędzy
ciszą a ciszą
zawisło słowo
niedopowiedziane
w milczącym
między nami
ból radości
załamuje
uśmiech rozpaczy
jedno
mrugnięcie powieki
gest dobrej woli
księżycowa pani
ulepiona
z uśmiechów
urzeczona
blaskiem gwiazd
złapała noc
w objęcia
słuchała
opowieści dnia
wystarczy
jej ciut nieba
sam ją utkałeś
w poświacie
barw
oślepisz
porwiesz
to baśniowa gra
w milczących oczach
zobaczysz więcej
strach
pogardę
smutek
usłyszysz wołanie
o pomoc
jednym mrugnięciem
zmienią
pustkę w radość
ból zmyją łzą
by rozbłysnąć
iskierką
jutro
to nieznane
cień wędrujący
u schyłku dnia
spojrzenie
na budzący się świt
trakt pełen
nieznajomych kroków
zamazanych twarzy
niewypowiedzianych słów
znaczeń
historii nieopowiedzianych
jeszcze
to niewiadoma
która nadchodzi
co dnia
zamknęłam za sobą drzwi
zostawiając
stosy przeczytanych książek
zapiski
na skraju tęczy pisane
ubrania złożone
w kostkę
niepodlane kwiaty
i nadgryzioną czekoladę
przystanęłam
w pół drogi
porzucając walizkę
rozterek
w pośpiechu wracając
kupiłam wino
każdy ból
jest nagrodą
za przyjęty cios
wzmacnia
daje pewność
i siłę
pozwala
zbudować kolejną
ścianę muru
nie do pokonania
miasto umarłe
duszami ludzi
rankiem
z brukiem na ulicy
z kramami
pchlego targu
kupisz i sprzedasz
książki Mickiewicza
parasol w kratkę
gramofon
świecznik
szpicrutę
i sumienie wytarte
z opisem grzechów
nocami
za winy twoje
i całego świata
na farnej wieży
zegar
wymusza godziny
czarnymi sadzami
przysłaniając
szarość ulic
stanęłam
w otwartym oknie nocy
bezsennie
liczyłam spadające
godziny
jak gwiazdy
rozbijające się
o bruk
pierwsza
druga
wpół do piątej
i zobaczyłam
jak srebrny pył
opada
na miasto
budząc je do życia
ze smutków i radości
codziennie tkam
pajęczynę życia
misterny splot
słów i znaczeń
poplątana
pułapka myśli
rozciąga się
od nocy do świtu
wróciłeś
nonszalancko wieszając
płaszcz w przedpokoju
jednym gestem
chcąc zmazać
kolejne wspomnienia
łzami zapisane
zanurzyłeś się
w ciszy obecności
czułości słów
namiętności gestów
obietnicy
nieskończoności
przed kolejnym
odejściem
listopadowy chłód
rzuca pod nogi
liście
tęskniące
za pieszczotą słońca
pod stopami
szeleszczą
namiętnością
jak deszcz
pocałunków
którymi obrzuciłeś
mnie wczoraj
wiatr plątał włosy
w miłosnym splocie
ciał i dusz
świt
przyniósł spełnienie