balansuję
na krawędzi
codziennie robię krok
to w przód
to w tył
zawieszona
między
niebem a ziemią
szukam punktu
odniesienia
rozgrywam
kolejną partię
talią
zgranych kart
przeciągam linę
to z życiem
to ze śmiercią
i trwam
w brakach
i niedostatkach
ukrywa się
prawda o człowieku
wyidealizowana
makijażem kłamstw
tuszuje
tęsknoty oczu
spopielałych
czerwienią
maluje uśmiech
warg smutkiem
przygryzionych
maska kruszeje
odpadając
kawałek
po kawałku
z kolejną łzą
rozrywam
szarość codzienności
na biel nocy
i czerń dni
mroczne twarze
bez emocji
z piętnem bólu
zarysowanym
na skroniach
mijam co rano
bez celu
odmierzam
długie godziny
tłum blednie
ukojenie
nadchodzi powoli
księżyc
rozjaśnia myśli
bez zmrużenia oczu
między wierszami
słowa szyte
grubymi nićmi
półprawd
wieloznaczeń
kolorują szarość
by błysnąć
diamentem kłamstw
odarte z sensu
szukają celu
chybiają
rozbite na tysiąc
mikro znaczeń
budują na nowo
sens liter
pogubionych
kartka papieru
tak czysta
niewinna
nieskończenie piękna
spływa po niej
rozlany atrament
niewłaściwy
ruch piórem
i umarła
krzycząc
z bezradności
bez szans
na obronę
zadźgana kłamstwami
w końcu
przyszła cisza
jej gwiazda
zgasła
zahipnotyzowana
fałszem liter
zniknęła
bez śladu
dnieje
kolejna odsłona świtu
nie przynosi ukojenia
po nocy
pełnej ułudy
spowitej bólem
i mgłą istnienia
leniwe słońce
pali źrenice
obowiązkiem
wstań
idź
spiesz się
zrób szybciej
zarób więcej
wracaj
ściemnia się
po dniu
frustracji
noc przestaje być
już nadzieją
nie niszcz bliźniego
rozrywając jego serce
staczasz się w dół
nie niszcz
depcząc godność
staczasz się w dół
nienawiść
to zguba
dręczy i wypala
rozrywa arterie
rozsadza mózg
obdarty z sensu
stoisz
pod pręgierzem
oczekując wyroku
w zawieszeniu
dusza
zaznacza nieobecność
krwawym krzykiem
niemych słów
kolejna godzina
wieczności
wypala piętno
niepamięci
twierdza
umysłu i ciała
rośnie w siłę
blizny
budują mur
nie do pokonania
rozpaczą
pachnące
pola i łąki
kojąca
przestrzeń mroku
walcząca
o pamięć
na kamiennych
płytach
kłamstwo wszędzie
wspomnienia gasnące
na grobach
porośniętych mchem
zapomnienia
stare obrazy
i cisza
pośród pól i łąk
dwie rzeczywistości
walczą ze sobą
o pierwszeństwo obłędu
fikcja
wrogie twarze
demony
wyskakujące z głowy
błądząc po omacku
zawiązują myśli
jak kaftan
bezpieczeństwa
nienawiścią
tętnią skronie
jad zatruwa duszę
tracąc
świadomość
prawda
został tylko zegar
spokojnie
odmierza nieuchronny
koniec koszmaru
przysiadła
na chwilę
w parkowej alei
spłakana deszczem
jesień
mieniła się
żółcią wspomnień
czerwienią marzeń
i brązowa-złotą codziennością
pojedyncze źdźbła nadziei
skrzą się jeszcze
ostatkiem zieleni
na próżno
noc
balansuje
na krawędzi
zapomnienia
oślepiona
blaskiem świtu
potyka się
o kolejny
nudny dzień
wypełniona
przestrzeń emocjami
gra poloneza
wędrując
wzdłuż nut
radośnie
rzeźbi niebo
były zabory
teczka
spalonych map
były wojny
spalony
świat
zaklęty
w dym kominów
i byli żołnierze
co poszli w bój
a potem
w szeregu stanęli
ukołysani Polską
i od jednego strzału
usnęli
cisza
rozbrzmiewa
chichotem nienawiści
zaślepiona
zemstą
rozsypuje się
jak zamek
z piasku
nieznane
ma mnóstwo tajemnic
wzbudza lęk
i ciekawość
jest trudne
do zdobycia
nie każe
czynić krzywdy
zabijać i okradać
kocha i czuje
cierpi
przeżywa
doświadcza
odkrywa
zdobywa
przychodzi i odchodzi
najpiękniejsze piękno
w naszym sercu
między nami
przepaść
spojrzeń ukrytych
budujemy most
nad rzeką łez
gdzieć pomiędzy
szeptów niemocą
a drogą
gestów niewykonanych
stoi naga
pod pręgierzem myśli
zapatrzona
w głąb duszy
szuka pocieszenia
nocą
przeszłość wracała
zbyt szybko
przyszłość
nie znalazła
jeszcze
drogi do domu
w rzeczywistości
pusto
wszystko
smutek grzebie
codzienność
pokryta
czarną łuną
myśli
prawdziwe
odmierza
zepsuty zegar
bezgłośnie
krzycząc
wysoko uniesione
niewinnie
fruwające
kolorowe latawce
uciekają
powoli
gdy nić pęka
już ich
nie powstrzymasz
nie dogonisz
jak utraconego
życia
wolności
i szczęścia
pusto
ciemno
cicho
noc straszy
nadchodzącym świtem
pierwsze szepty
atakują ulice
pośpiechem
tłum
oślepiające promienie
gwar
dzień tak szybko
się kończy
szarość
nadchodzi powoli
ciemnieje
niosąc chłód
zakrztusimy się
bezsilnością
ulepioną
z marzeń
wiatru zdarzeń
bez sztywnych reguł
z żarem gniewu
rozkładamy skrzydła
wędrując do celu
poszukując lądu
miejsca wolności
na przystanku świat
gdzie
szczęście
to chwila rozpalona
blaskiem nieba
a życie
to podróż
bez końca
odrętwiała bólem
dusza zastyga
jak kamień
nie słyszy
szeptów
nie rozróżnia słów
bezmyślnie
wpatrzone w dal
niewidzące oczy
nie mrużą powiek
w bezruchu
mija
kolejna noc
kolejny dzień
letarg
zostawiam za sobą
las twarzy
zobojętniałych
troską codzienności
wierzby płaczące
przy byle podmuchu
wiatru
dęby zbyt silne
by okazać słabość
osiki drążce
o każdą chwilę
i brzozy zbyt wiotkie
by się przebić
w tłumie
ze strachu
gubią liście
malując
jesienne ścieżki trosk
złoto-czerwoną
melancholią
jesienne chandry
spadają
z każdym kolejnym
liściem
przygnębienie
ścieli alejki
brązowym dywanem
złość
wiruje na wietrze
czerwienią
samotność
czyta listy
w żółto-złotych
kopertach
wiatr
miesza kolory
namiętności
zalewając je łzami
deszczowej melancholii
to ciągle za mało
by cieszyć się słońca
promieniem
igraszką chmur
na bezkresnym niebie
to ciągle za mało
by liście barwą
muśnięte
bukietem wspomnień
się stały
to ciągle za mało
by szczęściem
kreślić myśli
podwójne
patrząc przed siebie
w tym samym kierunku
to ciągle za mało
by żyć
noc
kradnie kolejne
godziny
pełne myśli
zanużonych
w srebrnej ciszy
brokatowy pył
opada
zbyt wolno
minuty mijają
jeszcze wolnej
a powieki
nie chcą otulić
błyszczących źrenic
wiatr
zerwał jej z głowy
kapelusz trosk
goniła go między
kałużami
październikowych łez
zimny deszcz
zmył skronie
pokryte
bólem istnienia
zsiniałe dłonie
drżały z samotności
szczęścia
kolorowe liście
jak wspomnienia
spadały z drzew
by zapomnieć
marność
okryła blask
codzienności
skąpana w odcieniach
szarości
w barwach
najgłębszej czerni
rozdziera
światło na strzępy
zagubiona
w brunatnych odmętach
cierpi
zanurzona
w smutku bezkresnym
za życia
obdarowana śmiercią
dusza umiera
w zapomnieniu
podarła na strzępy
swoje życie
solą żalu
wypaliła oczy
za kratami rzęs
uwięziona
pustka błękitu
powiększa
swój bezkres
zagryzione
do krwi wargi
milczą
gdy dusza
z rozpaczy wyje
serce
cichnie
i bije już
coraz wolnej
skruszona
jak lód
ogrzewa się chłodem
nie policzę
już zgubionych
w pośpiechu
zachodów słońca
i mglistych świtów
pajęczych myśli
oplatających skronie
nie odzyskam
już widoków
przemykających
za szybko
słów rzuconych
na wiatr
zostały
korale kasztanów
jesienne liście
bukiety
mieniące się
czerwienią i złotem
są takie noce
jasne i ciche
bez słów
bez myśli
bez wytchnienia
zastygają w letargu
lśniącym
srebrną nicią
zawieszone
między
snem a jawą
rozciągają się
aż po horyzont