na skraju duszy
wydeptałam
ścieżkę niepokoju
od drzwi do myśli
od łez do uśmiechu
w drodze do serca
omijam zakręty
by rozum
nie rzucał
kłód pod nogi
od krzyku do ciszy
od myśli do drzwi
nocą
nad rzeką
jest cicho
uśpiony nurt
koi zmysły
szumem tataraku
w piasek
wdeptane marzenia
podlane łzami
czekają na swój dzień
kołysanka cykad
igra z płomieniem
ognisk dogasających
aż do świtu
przydałby się człowiek
wśród tłumu masek
półgestów
i spojrzeń
kiwających głową
na tak i na nie
przydałby się człowiek
wśród stosów słów
wyrzucanych
ot tak
by nie milczeć
choć sensu
w tym za grosz
przydałby się człowiek
bliski
z ramionami
jak skrzydła orła
w których
schronić się może
każdy strach
uciekłam
by nie pamiętać
bólu
tętniącego
w skroniach
ciszy
ogarniającej duszę
myśli
plączących każdy gest
patrzę na zegar
i czekam
aż zacznie odmierzać
godziny
pełne życia
nie wrócę
do pustych ścian
duszy
niebo
pocięte bólem
wylewa łzy
nad naszym losem
deszcz
przynosi oczyszczenie
ptaki śpiewają
wiatrem niesione
emocje schłodzone
ciszą
powoli wracają
do żywych
w kałużach
przegląda się
zły los
z bagażem samotności
mu nie do twarzy
gniewem
odliczam godziny
samotności
noc
potęguje pustkę
cisza brzmi
złowrogo
choć
nie bierze jeńców
grozi
stanem wojny
serce i rozum
dwa odległe bieguny
walczą o duszę
to niebezpieczna
strefa wpływów
kto ją zdobędzie
przetrwa
sympatycznym atramentem
dusza spisuje
myśli drżące
słowa
jak liście
na wietrze unoszą się
i opadają
tworząc stosy
fraz bezimiennych
składane nieporadnie
chcą wyrazić
niewyobrażalne
czas buduje pomost
pomiędzy tym co
napisane
a tym co
niedopowiedziane
uciekłam
w głąb siebie
by odpocząć
w zakamarkach duszy
ukryłam strach
o jutro bez pokrycia
w myślach
przechowuję
gesty i słowa
dobre i złe
wszystkie
pod powiekami
pielęgnuję
obrazy szczęścia
malowane
uśmiechem serc
dzielę się ciszą
wypełnioną snem
szybko
bo świt nadchodzi
zapadam się
w mrok
codziennie
od nowa
droga
do świtu
coraz dłuższa
czas
nie jest
sprzymierzeńcem
samotność
otulona szalem ciszy
rozpada się
na atomy bólu
by przetrwać
strach
o życie
nocą
dryfuję po oceanie
samotności
zbudowałam tratwę
z myśli
wnoszą mnie
i zatapiają
rozbijając się
o mielizny duszy
płynę
aż po horyzont świtu
szukając
spokojnej przystani
dla serca
zgubiłam
rytm serca
pojedyńcze akordy
burzą
spokój duszy
fałszywe tony
wybrzmiewają ból
jak dzwon
wzywający na wojnę
śpiew ptaków
łagodzi
ciszę grzmiącą
burzą uczuć
z wiatrem tańczę
do utraty tchu
by uspokoić
serce
tak łatwo odejść
zrobić krok
by zamknąć za sobą
kolejne drzwi
iść przed siebie
nie pamiętać
nie odwracać głowy
gubiąc po drodze
resztki wspomnień
szukamy nowych
słów wypowiedzianych
wykonanych gestów
i ludzi
dusza uwięziona
za kratami myśli
odsiaduje wyrok
samotności
kajdany słów
odbierają mowę
wiążą zmysły
niemocą
i tylko łzy
rozbiją
kolejny mur
z cegieł pustki
ułożony
koję zmysły
na hamaku
z wiatru utkanego
rozwiewa chmury
gęste od trosk
przynosi ciszę
pełną ptasich
szeptów
każdy podmuch
balsamem
utula zmysły
studzi myśli
gorące gniewem
idę
zwodzonym mostem
marzeń
nad przepaścią
życia
utracone
dni i noce
czekają
na powrót
następne
nadchodzą powoli
nieśmiało
wychylając głowę
gniew
rzucany niebiosom
jak modlitwa doskonała
oczyszcza duszę
myśli i słowa
rzucane z wiatrem
odbijają się echem
od chmur
spadają na ziemię
z hukiem ciszy
jak rozgrzeszenie
godziny topnieją
jedna po drugiej
noc
staje się dniem
by znów zanurzyć się
w mroku
gwar ulicy stygnie
ptaki śpiewają
cisza puka do drzwi
myśli biegną
byle dalej
szybciej
wyżej
osamotnione maratonem
szukają celu
bezskutecznie
w równoległym świecie
szukam ukojenia
w ramionach nocy
czeka bezpieczny sen
błyszczący
kołysanką gwiazd
aksamitna cisza
od środka
rozsadza pustkę
wypełniającą duszę
myśli niespokojne
piszą nowe scenariusze
samotności
bez słowa
cisza
kamienieje
szeptem wiatru
nie przynosi ulgi
gęstnieje
pustymi dźwiękami
bez wytchnienia
myśli krążą
jedna po drugiej
szukając celu
w milczeniu
ołowiana
kurtyna powiek
opada z hukiem
w teatrze snu
igrają cienie
dobra i zła
noc powoli
odchodzi
w zapomnienie
za następnymi
drzwiami
czai się świt
przynosi nowe role
w starym
scenariuszu życia
noc ma fakturę
doskonałą
rozciąga aksamit
pod powiekami duszy
gwiezdnym pyłem
haftując sny
ból zamienia
na koszmary
szarością malowane
kontury
wyraźnieją
z każdym świtem
igram z wiatrem
kołyszę się
w rytmie jego fal
rozpuszczam myśli
jak uwięzione
w koku loki
ścigam się
z deszczem
po schodach do nieba
tańczę
w szamańskim amoku
by oczyścić duszę
między kroplami
rozbijam
kolejne słowa
bez pokrycia
popękało niebo
błyskiem złowrogim
rozlało ból
wokół nas
wiatr
rozsiewał strach
frustracją
łamał ramiona
drzew
w oczy
sypnęło piaskiem
zmian
zapadła cisza
i noc
odetchnęła z ulgą
z kryształów łez
zbudowałam
lodowy pałac
to azyl
dla duszy
osamotnionej
w komnatach myśli
ukrywam
klejnoty wspomnień
płomień kominka
trawi strach
i ból
kolejną zmarszczką
szkicuję ból
w kącikach ust
spod powiek
spływają emocje
kropla po kropli
drążąc skałę duszy
milkną myśli
słowo po słowie
zamiera sens
rozpacz
formuje szeregi
załamując gałęzie
zmęczonych rąk
co rano
rozpadam się
na atomy
lewituję
pomiędzy bytem
a niebytem
składając w całość
myśli i słowa
noc
jak świat
równoległy
zapada cicho
łapie atomy
w splątaną sieć
gwiazd
zostawiam
po sobie
cień blady
przyspieszam
z każdym krokiem
znikam bardziej
wiatr
zamazuje ślady
istnienia
kolekcjonuję noce
bezsenne i ciche
wypełnione pustką
aż po brzegi świtu
gubię dni
naznaczone pośpiechem
samotnością w tłumie
i bólem
rozdzierającym skronie
aksamitną czernią
otulona
szukam ukojenia
wśród zimnych ogni
gwiazd
między
kroplami deszczu
tańczą łzy
baletnice smutku
igrają z wiatrem
zatracone
w piruetach
wirują
z szarfą mgły
otulając duszę
nadzieją
zamknięta u pustce
siedzę w bezruchu
nie mogę złapać tchu
milknę
sparaliżowana
bólem dusza
uwięziona
w szklanej pułapce
myśli
nie rozwija skrzydeł
pustka
gęstnieje ciszą
zapada mrok
strach
zamyka oczy
i walczy ze sobą
jestem słowem
niewypowiedzianym
przeklętym
i świętym
szeptem pereł
zdobywam szczyty
kryształami łez
ranię duszę
aż do kości
buduję mur
z cegieł
równo dobranych
by krzykiem
ratować świat