słowa
ulotne jak czas
zapisane w wersach
niepamięci
zmniejszają ból
w równych rzędach
ułożone
nie dają szansy
rozpaczy
by wylała
kolejne łzy
nie pozwalają
zakwitnąć miłości
by nie zwiędła
na następnej stronie
słowa
choć bez znaczenia
często znaczą
zbyt wiele
w zaklętym kręgu
pośród traw
szmaragdowych
w pełnym słońcu
zbudowałeś dom
szczęśliwy
dostatni
okolony murem
zapomniałeś
o bólu
wojnie
strachu
a może
nie słyszysz
bo ciebie
to nie dotyczy
trudno tak żyć
z pustą przestrzenią
gdy dłoń
nie zaciska już dłoni
wyrwy w sercu
nie zabliźni czas
gdy niewidzące oczy
tylk patrzą w dal
dusza porzucona
ulatuje
z każdym słowem
zapomnianym
zapisanym
w niepamięci serca
tak wiele myśli
plącze zmysły
aż do szaleństwa
nocy letniej
tak mało słów
by wyrazić
rozkosz promieni
zachodzącego słońca
w ekstazie
czerwono-złotego nieba
rozpływam się
w miękkich ramionach
rozkołysanych chmur
wczoraj byłeś
odpowiedzią
na codzienne troski
balsamem
na ciosy zadawane
znienacka
nadzieją
na lepsze jutro
dzisiaj zostałeś
tylko pytaniem
bez odpowiedzi
za kolejną gwiazdę
przehandlowałam
noc czarną
niebo przekupne
oddało długie godziny
snu na jawie
milczeniem
przykrywam dzień
wołam noc
śmiechem
wśród chmur zawieszona
kołyszę się
w górę i w dół
wiatrem otulona
zdobywam
nowy świt
pustka
nie trapi mnie
żadna myśl
nie targa mną
żadna emocja
cisza
wypełnia duszę
po brzegi
niezmącony gestem
spokój
kołysze ją
bez słów
pamięć
przekleństwo i brzemię
nie pozwala nocy
zmrużyć oka
z duszą i rozumem
przeciąga linę
nie daje za wygraną
szarpie
przy każdym bólu
luzuje
gdy miła myśl
nawiedzi skroni
siłuje się
w konwulsjach zdarzeń
aż do świtu
pozostawieni
sami sobie
błądzimy
na manowcach
życiowych wyborów
zatracamy
swoje ja
walczymy
zwyciężając
nie przyjmując
honorów
mając szacunek
tylko do siebie
za nami
przestrzeń
nie do ogarnięcia
przemawia ciszą
nieistniejących
już słów
dusza krzyczy
palącym ogniem
półprawd i iluzji
została
tylko nadzieja
nadszarpnięta
brakiem zaufania
i czas
który nie wyleczy
wszystkich ran
zniewoliłam duszę
myślą złą
od świtu do nocy
zadręcza ją pytaniem
o sens kolejnych dni
hamletyzując
błądzi
po zakamarkach
tam gdzie
być i mieć
toczy odwieczną walkę
rozdarta
między jestestwem
a metafizyką znaczeń
szuka odpowiedzi
by istnieć
miłość
dziko rośnie
bluszczem trującym
okala skronie
rośnie
coraz wyżej
zanurzając duszę
w kokonie
pnączy
plączą się myśli
słowa gestem
na krótko
uczucia
jak liście wyschną
i z wiatrem ulecą
w nieznane
nim świt się zbudzi
kamiennym snem
noc tuszuje dzień
pod powiekami
maluje abstrakcje
by wczoraj
lepiej zapamiętać
ptasim śpiewem
zagłusza krzyki
promykami słońca
ociepla jutro
zrzuca kołdrę
utkaną z mgły
by przejrzeć na oczy
uważaj na słowa
potrafią przygnieść
duszę aż do ziemi
ułożone równo
w rzędy
potrzebują wyobraźni
by rozszyfrrwać
kod wieloznaczeń
między wersami
zafałszowanych uczuć
tysiące
rozbijają się
o twarde myśli
ulotność chwil
niezwykłych
zapisuje na wieki
zapamiętując
ich smak
zapach
prawdziwość
tęsknota nocą
mówi najwięcej
z gwiazd układa
brakujące
słowa miłości
otulona wiatrem
rozpoczyna taniec
z szeptem
rozkołysanych drzew
zapatrzona
w oczy księżyca
wyznaje
wszystkie winy
za woalem myśli
skryta samotność
odlicza czas
pustymi krokami
czeka na jeden gest
zawieszony
między igraszką
a czułością
za drzwiami słów
porzuciła niepewność
chwil malowanych ciszą
by na skrzydłach trosk
unieść dzień
tak wysoko
by w cieniu nocy
znaleźć ukojenia
kolejny dzień
wypalił piętno
na duszy
popękała śmiechem
radosnym
ale i tak
łzami
ból się sączy
przez noc
rana się zabliźni
by o świcie
przyjąć kolejny cios
codziennie
przybywa mi lat
układam życie
z porozrzucanych puzzli
bez twoich słów
bez pustych dni
w ciszy
utkanej z pajęczej mgły
układam siebie
znów od nowa
posklejana dusza
widzi więcej
już nic nie musi
nic jej nie rozerwie
zapłonęło jezioro
żarem
gasnącego dnia
woda spokorniała
usypiając fale
na brzegu
sny w tataraku
ukryte
kołyszą nas
aż do świtu
w labiryncie myśli
błądzę prowadzona
księżyca łuną
zimny wiatr
mrozi serce
aż do krwi
ogień
tlący się w duszy
roztapia
kryształy łez
idę
aż po świt
rozmazując pod stopami
krople smutku
w ciasnej codzienności
brakuje mi tlenu
stawiam kolejne granice
by złapać oddech
trzeba się odgrodzić
znaleźć kierunek
okiełznać lęki
by przekroczyć bariery
otoczna murem
zaczynam żyć
od nowa
samotność świtu
rozpościera
skrzydła niepokoju
porzuca
kołderkę mgły
by rozkwitnąć
w pierwszych promykach
budzącego się słońca
i odfrunąć w dal
zapadam się
w noc
jak kamień
w wodę głęboką
zamykam oczy
otwieram duszę
nasłuchuje
kroków świtu
nadchodzi powoli
rozwiewając
myśli złe
spochmurniało niebo
w moich oczach
chłód przestrzeni
gęstnieje
między nami
ubiorę cię w słowa
otulisz mnie
pragnieniem
dziś - jutro
aż do utraty tchu
potknęłam się
o własną duszę
gdy zrzuciła maskę
codzienności
odsłoniła
delikatność alabastru
pozwoliła się ranić
przyjmowała ciosy
jeden po drugi
aż skamieniała
skryta
zza tarczą słów
twardnieje
brzemię pamięci
przekuwam
w niepamięć
obrazy przeszłości
jak rozmyte
akwarele
znikają
pod białą wstęgą
olejnej pustki
i tylko
przytłumione dźwięki
znajomych słów
kołaczą do drzwi
za którym
został
już tylko
skrawek serca
co dnia
na oślep
przed samą sobą
uciekam
w głąb duszy
zaglądam
niewidzącymi oczyma
wyschniętymi łzami
odliczam
to co zapominane
co noc
jak ćma
szukam schronienia
w objęciach myśli
bezsennych
na skraju myśli
zawieszona
samotność
licytuje się
z życiem
o kolejny bezsens
odmierza
dni i noce
łzy i radości
słowa i gesty
powoli
rzucając je
w przepaść
oswajam demony
z którymi
przyszło mi
los dzielić
nie chce
już słuchać głosów
brzmiących
w myślach
dlatego
zamykam oczy
by nie widzieć
pustki
wypełnionej ciszą
po brzegi
milczę
by serca
nie ranić
choć już dawno
skamieniało
w dzikiej głuszy
samotności
zapadła cisza
mijają
długie godziny
pustki
tej na wyciągnięcie ręki
i tej w sercu
spopielałe
okruchy serca
już nie wskażą drogi
do drugiego człowieka
skąd wziąć siłę
by zawalczyć
o siebie
gdy sens stracił
kolejny dzień
w bezkresie
błękitu
znalazłam ukojenie
dryfowałam
na fali wzburzonej
od brzegu bólu
do szczęścia brzegu
na tratwie myśli
zbudowałam maszt
z nadziei
i płynę dalej
pod prąd