fantazja
leczy rany
wiatr wieje
w różne strony
szasta myślą
zgłębiam głód
wspomnień
nie znając
zakończeń
gubię punkt
spojrzenia
nieprzejrzanych oczu
opadają ramiona
topiąc
własne chęci
wypłynąć
zechcą tylko
na lepsze jutro
w mroku duszy
tli się
iskierka nadziei
dzień po dniu
blednie
pochłaniając rozpacz
błyszczy
pustką
wołając o pomoc
półmrok
czas na taniec
półcieni
pół-ludzie
zbierają pół-myśli
żeby znaleźć
sens istnienia
północ
wybija miarowo
kolejny półsen
na jawie
pustka
za mało czasu
by myśleć
o stracie
samotność
za duża przestrzeń
by ogarnąć
odległość
od serca do rozumu
cisza
niewyobrażalny
krzyk duszy
rozdziera
noc aż do świtu
fale konają
ciszą
naszej bezsilności
masochistyczna
nienawiść szaleńca
to samotna
przystań
bez brzegu
krople płaczu
przybliżają
cię do apogeum
histerii
a bezsilność
śmieje się
gdy słońce
nieproszone wpada
promieniem drwiny
do celu
nieokreślonego
naszego
nad krawędzią
ludzkiego istnienia
rozgościła się
martwa cisza
zaplątana
w myśli niepotrzebne
krzyku
nikt nie słyszy
niewzruszona
na myśli prorocze
woła
nie ma mnie
nie słyszę
zawieszona
na światów granicy
czeka na chwilę
ulotne
nieprzenikniona
całunem śmierci
się okrywa
oddzielić
rzeczywistość
od złudzeń
aby nie błądzić
wśród
cudzych prawd
to sztuka
być panem
własnego istnienia
zapomnieć
czym jest
wczorajszy żal
to sztuka
budować spokój
we własnej duszy
i czasem
się wzruszyć
to już
nasze życie
przystanęłam
na skraju nocy
histerycznie
wylewała łzy
czarne myśli
rozbiła o bruk
spłynęły strumieniem
niosąc ze sobą
rozpacz
ból
strach
i oczyszczenie
niebo się zatrzęsło
rozbłysło
niemym buntem
grzmi
przecinając
noc i dzień
na dobro
i zło
ciągle
o nim wiemy
za mało
między nami
przepaść
której
nie ogarnie
żaden most
przed nami
droga daleka
oświetla
ją nadzieja
zmarznięte serca
ogrzewa
bunt duszy
cisza
nabiera kształtu
nie da się
zatrzymać
wybuchnie bólem
nie do okiełznania
stoimy w milczeniu
bo tak trzeba
nie szukamy
wyszukanych słów
nie rozpychamy się
łokciami
od ściany do ściany
trwamy
bo tak trzeba
boli
gdy drogi nasze
wiodą donikąd
gdzie
potknięć wiele
gdzie
ciernie rosną
między nami
pomocy
nikt nie udzieli
wystoimy ją sami
drogo
popychaj
gdy
jeszcze możesz
gdy wszystko
można oddać
za sprawę
nad nami
krąży orzeł
wtulić
się w białe
skrzydła anioła
odpłynąć w mrok
poddać się
błogości
i nigdy
do świata
nie wrócić
po co
wylewać
łzy rozpaczy
dusza
dalej błądzi
po starych
cmentarzach
obietnic
bez pokrycia
dusza
rozrywana bólem
krzyczy
w samotności
łzy
krwawią ciszą
budując mur
zobojętnienia
dni i noce
przemijają
oczy bledną
nie widząc sensu
walki
o kolejny dzień
zamykam się
w swoim świecie
by rzeczywistość
nie odebrała mi marzeń
zbieram
resztki normalności
upycham po kieszeniach
jak żebrak
okruchy chleba
łzy
zaciskam w pięść
by mieć siłę
na walkę
o siebie
odarłam duszę
ze złudzeń
okaleczona
lepiej
przyjmuje ciosy
codziennie po trochu
obumiera
gubiąc słowa
rzucane na wiatr
obietnice niedotrzymane
chwile stracone
na czekaniu
bez strojnych piórek
pięknieje
ubrana
tylko w marzenia
noc ma oczy
zamglone tęsknotą
wpatrzone w niebo
łączą punkty gwiazd
jak dziecięcą układankę
zakreślony kontur
przypomina szczęście
i tylko ta twarz
naszkicowana
w myślach
rozmywa się
odchodząc
ze świtaniem
deszcz samotności
spływa prosto z duszy
pochmurniała
gdy czas
zabrał jej siłę
szarą mgłą
otoczył skronie
wbijając ciernie
w życia sens
szukając
drogi wyjścia
rozbiła się o mur
rozmazanych twarzy
gliniane kolosy
rozpadały się
bez słowa
za późno
by trwać
gubię myśli
jedną
po drugiej
zawieszona
w próżni dnia
w pośpiechu
w zobojętnieniu
w milczeniu
w tłumie
znaczę
nimi drogę
powrotu
do siebie
uśmiech
zmienia rysy twarzy
grymas radości
tuszuje
smutku ból
pamięć
doliną żalu
spływa
do ust
konserwując solą
rany duszy
w życiu
jak w teatrze
nie zawsze
grasz
główną role
spektakl
koryguje nasze marzenia
raz wzloty
raz upadki
gdy grasz
szczerze
i prawdziwie
wzbudzasz podziw
choć czasami
grasz tylko epizod
zostawiam
na wietrze
niedomknięte myśli
niech dotrą
do obszarów
niedostępnych
bym mogła
istnieć
by ożywić
kolory
codzienności
obudzić duszę
pragnieniem
swobody
wolności
patrzeć
na wielobarwną
tęczę
zapisać
białe kartki
błękitnym atramentem
na zawsze
dzień i noc
razem
bez końca
ty i ja
my
wszystko
miało być bardziej
a jest tylko
inaczej
mur łez
rozbitych
spłynął milczeniem
myśli uciekły
aż za morza brzeg
ślady stóp na piasku
rozdeptał wiatr
przyniósł ukojenie
i nadzieję
tliła się
ciepłym ogniem
latarni
dla rozbitków
kołysanka świata
deszcz
melodia grana
przez lata
bez nut
bez słów
bez chwytów
pogoda ponura
melancholia się pogłębia
wszyscy
gdzieś pędzą
nikt nie przystaje
ja zostaje
patrze jak pada
marnuje czas
warto
zatrzymać się
choć jeden raz
zobaczyć piękno
powstaje na chmurze
a opadając
na ziemię
ginie
cisza
brzmi milczeniem
zagłuszając
szepty nocy
cisza
rozjaśnia
myśli chmurne
aż do świtu
cisza
krzykiem
zabija samotność
rozszarpując ból
na strzępy
zatopiłam się
w strugach egzystencji
okaleczona
przez zło
zagłaskana
przez dobro
uciekam
codziennie
wśród niechcianych cieni
wycinanych drzew
tyle
jest śmieszności
we współczuciu
i wiele fałszu
naprawdę umiera
tylko to
o czym zapominamy
na rozstaju myśli
szukam rozwiązania
odliczam kroki
by nie iść
donikąd
patrzę w lewo
nicość
pochłania
każdy gest
z prawej
nasłuchuję szeptów
na zachętę
cicho
pusto
i tylko latarnia
oświetla drogę
w nieznane
stanęłam
na skraju duszy
wpatrzona
w plecy dnia
z każdym krokiem
oddalał się
coraz bardziej
nie mówił
nie patrzył
nie słuchał
porzucona
czekam
aż zapadnie
ciemność nocy
wtedy
kłamstwa
smakują najlepiej
tam gdzie nie widać oczu
milkną słowa
niewypowiedziane myśli
zamazują dźwięki
pustka
nicość szuka przystani
port widmo
ma ukoić ból
pulsujący w skroniach
w szalejącym
sztormie uczuć
tli się w oddali
latarnika ślad
w ciszy
nie znajdzie zrozumienia
trwa w nicości
jak być
albo nie być
hamletyzuje
by słowem
nie zakłócić
bezsensu
rozpada się
by zacząć
żyć od nowa