najgorzej
gdy wieje wiatr
rzucając
w oczy
piaskiem kłamstw
przestawia człowieka
z kąta w kąt
jak mebel
draźniąć źrenice
pyłem obietnic
gdy spłyną łzą
przestaną
wierzyć
noc pisze
najlepsze scenariusze
plącząc wątki
jak sieci
pajęcze
miłość
przyprawia szczyptą
nienawiści
szczęście
rozrzuca pośród pustyni
ludzkich skamielin
nadzieją
znacząc drogę
noc reżyseruje
życie
zapominając
o regułach
noc kreuje
gwiazdy
odzierając je
ze złudzeń
dotknęłam
myśli o tobie
przypadkiem
zakwitła pierwiosnkiem
przebijając
lodową taflę
dotyku
niecierpliwego
słońca promieni
delikatnie błądząc
po zakamarkach
duszy szeptem
otwierała kolejną
furtkę rozkoszy
plątała zmysły
zgłebiając tajemnicę
istnienia
życie
wyprzedziło dekalog
dzień po dniu
łamiąc
wszystkie przykazania
zdeptało wartości
zastępując je
plastikowym
bożkiem z bazaru
obnażyło tabu
do kości
zgryzoty
wartości
wdeptało w błoto
pomówień
przygniecione
sensem krzyża
do bólu
przypadku
w rozwianych
wiatrem trawach
pachniało latem
na starym cmentarzysku
zdewastowane krzyże
tabun
dudniących kopyt
potęgował
wojenny czas
żołnierz
odchodząc szepnął
cicho
zdążę przed
hańbą i bólem
najdalej za godzinę
odfrunę stąd
prosto do nieba
przez wąski
komin
komory gazowej
bezgłośnie płacząc
pragnął
jak uciekające konie
poczuć w nozdrzach
zapach wolności
miasta z betonu
uczynne szczury
pożerają się
w rynnie
drżącą ręką
zapalasz kolejnego
papierosa
świat kręci
kolorowe koła
słyszysz szept
chichoczącego szaleńca
przemielonego na dolary
w błoto wyrzucanego
upośledzeniem
przeżartego
nowoczesnego czowieka
codziennie
świat się zaczyna
bez nas
pędzi co tchu
depcząc
uczucia tlące się
powoli
gubi sens
kolejnych dni
gdzie ty i ja
niszczy
misternie utkane
więzi
depcząc zamki
wybudowane na piasku
codziennie
świat się kończy
bez nas
harfa zwycięstwa
wydawała dźwięk
i wszystko
co żywe
śpiewało pieśń
wolności
choć
nie całkiem
z własnej woli
wiara
tak silna
potrafiła spalać
wypełniała
złote kielichy
w trzewiach
skarbów
kamiennych kościołów
zamęt i mgła
głód i strach
tak dumnie
kroczyła wolność
a ty głupcze
zakopałeś
złoty róg
i dumę z przodków
za garść
miedzianych
grosików
łzy deszczem
pomieszane
rozbijają się
upadając na bruk
jak szkło
pokruszone
ranią myśli
męczące
bólem przeszłości
wbijają się w pamięć
by zapomnieć
próżnia serca
w bezruchu
czas marnuje
marzenia
duszę
zjadając od środka
życie ucieka
zrezygnowane
nad przepaścią
dni i nocy
zawieszone
mimochodem
porzuciłam siebie
jak sukienkę
z poprzedniego sezonu
jeszcze ładną
ale już niemodną
przebrałam duszę
w kostium przyciasny
dopasowany
do ramek
zbyt małych
by pomieść sens
zdeformowana
krwawi łzami
codziennie
od nowa
kolejny dzień
przyprawiony
szarością przedwiośnia
w błocie grzęzną
niecierpliwe kroki
szukające orzeźwienia
w mroźnym podmuchu
powietrze pachnie
przebijającym słońcem
i tylko kaczeńce
złocą dywany
oczekiwaniem
życie
wyrwane z korzeniami
obumiera powoli
jak papierowe
miasto
najpierw więdnie
iluzja
niezapomnianych chwil
uśmiechów tysiące
i ludzi szczęśliwych
potem z sił
opadają
myśli błądzące
między
bytem a niebytem
wdeptane
w wyrwę po sercu
czekają
na ostatni
gest reanimacji
chwila
wytchnienia
zmieniała się
w grzech
cierpienia
odmierza
czas losu
zepsuty zegar
zapomniał
bezimienne
postacie
krążące
w skłębionym
umyśle
samotnie
wyklęty
przez świat
podążasz drogą
którą dał
ci los
na przystanku
życie
światełko
w twoich oczach
blaskiem
budzi do życia
czasem przyostrzy
innym razem
przymatowi
oślepi iskrą
nepokorną
która niewiadomo
gdzie spadnie
gdy przygaśnie
spadamy w przepaść
chmur
miłość
splagiatowana
rutyną dnia
godzina
po godzinie
podobna do siebie
dnia od nocy
nie odróżnia
szczęście
nudą przetyka
zabrakło
inspiracji
by szare dni
ubarwić
bezpańska
utkana z niedopowiedzeń
wypełnia
pustkę nocy
po brzegi
na poduszce
pełnej nieobecności
przysiada
na chwilę
miłość bezimienna
odchodzi
w pośpiechu
goniąc
kolejny świt
świadomi
swej mocy
targani
monologiem wiatru
wieczni
podążamy do celu
nadając
sens słowom
dajemy życie
utkani miłością
na płótnie
nadziei
biegniemy
przez zatłoczone
szare ulice
aleją
rażącej zieleni
bez fałszu
bez waszych
oddechów
w płuca wpuszczam
duszącą wolność
że czas żyć
w niepamięci
wspomnień
zawieszona
stąpa lekko
by nie strącić
myśli
czule objętych
gestów chwilą
powiązanych
i niekończących się
szeptów
nocy
nad przepaścią duszy
przystanęłam
na chwilę
wsłuchana
w ciszę serca
zapatrzona
w otchłań myśli
liczę
dobre słowa
pojedyncze
jak
przypadkowy gest
nie zostawiłam go
na zapas
bo zapomniałam
że płynie
bez opamiętania
czas
choć stanął
w miejscu
to nadal
gubi kolejne
godziny
idni
ulotne chwile
magiczne
pokrywa szarości
patyną
i oddala je
od nas
o jeden obrót
ziemi
między
uśmiechem
moim a twoim
na moście
nieporozumień
wisi słowo
jak chmura gradowa
pęka i grzmi
zalewając ciszę
szarością
odczuć
opadając
powoli
mienią się
jak tęcza
noc
rozmawia szeptem
spacerując
aleją gwiazd
błyszczących
łzami
księżyc
oświetla pustkę
serc
by nie zgubić
drogi
do rozumu
za drzwiami
bez powrotu
stoi strach
odważny
panuje nad sytuacją
zasłaniając
twarz
maską emocji
unicestwia duszę
powoli
zabierając jej
wiarę
i wolność
samotność
nowe otwarcie
dla czterch żywiołów
ogień duszy
łagodzony
świeżym powiewem
zmian
wewnętrzny zen
obmywający deszcz
gasi pragnienie
spierzchniętych warg
wyschniętych
jak popękana słońcem
ziemia
i tylko
bliskość
świeżej trawy
pod stopami
i wiatr we włosach
pełna harmonia
pierwotny byt
zostawiła
za sobą wiatr
idąc wprost
w oślepiające słońce
powietrze
gorące
oblepia myśli
słowa więzną
w gardle
zagryzając wargi
bólem
łzy
wypalają
oczy solą
wspomnień
cisza
jest prosta
jak prawda
nikt nie kocha
za wiele
w nieskończoności
serc nie ma
początku i końca
zmysły
szeptem otulone
nie sprzeciwiają się
chwili
niech trwa
żyjemy
z dnia na dzień
od tęsknoty do tęsknoty
razem i osobno
pod makijażem
złośliwości
usychają wspomnienia
w wyobraźni
rozmazując je
szminką
stukotem
czerwonych szpilek
w pośpiechu
zdobywamy kolejne
mosty
między sercem
a sercem
obumarłe miasto
spokojnie oddycha
duszami ludzi
starych
dziecko
z szat obdarte
moknie
marznie
nikt nie widzi
życie
jak tragifarsa
chcesz krzyczeć
nie wychodź
stój
świat
i tak polegnie
nim życie
cię pokona