słońce umarło
cisza krzyczy
przekracza
granice
horyzontu
skrzy
się od złota
rubinów
rozrzuca
klejnoty
po niebie
hojne
majaczącym
szeptem wstydu
oddycha
tajemnice
antypodów
zatrzyma
dla siebie
słysząc
echo prawdy
spokojna
jak ptak
na gałęzi
kruchej
milczę
na skraju
przepaści
między
rzeczywistością
a marzeniem
zawieszeni
w bezruchu
decydujemy
rzucić się
z ramionami
rozpostartymi
na obłoki
ułudy
czy zrobić
krok
by znów
przejść mostem
codzienności
po drugiej
stronie rzęs
spokojnie
płynie czas
oszukując
bezustannie
zegar
pod powiekami
ukryta
klepsydra
odmierza
wspomnienia
latami
umówiła się
z życiem
na później
w pośpiechu
dzwoniąc
że nie zdąży
przełożyła
dni i noce
za sprawy
niecierpiące
zwłoki
rozminęła się
z marzeniami
stojąc w korkach
obojętnego tłumu
pospieszającego
sens klaksonem
łapiąc oddech
wykasowała
emocje
esemesem
utkana z lęku
samotność
w zaułku nocy
szuka
schronienia
przysiadła
przy księżycu
nieopodal
marzenia
sen
zburzył
jego sens
nagłym
przebudzeniem
wiatrem zdmuchnął
opiłki gwiazd
aż do świtu
uprzątnijcie
gruzy
poprzednich
stuleci
pozbierajcie
popioły
poprzednich
epok
nie
naginajcie świata
do własnych
celów
stań przed
trybunałem
potępieńców
oni zniszczą
twoją
dobroć
bo życie
to surowy
sędzia
zniechęcona
robi
kolejny krok
w przód
w tył
w bok
gdzie pójdzie
nie ma znaczenia
to ciągle
ten sam
punkt odniesienia
w drewnianych
ścianach
cisza
z krzykiem
mieszają obrazy
setki
twarzy
tysiące
dni
nieudane
falsyfikaty
ludzi prawych
nadzieją
przestrogą
przyszłość
obnaża się
światu
chce
zamknąć
usta
wykrzywione
przestać
być
człowieczeństwa
plagą
i odzyskać
dusze
zatracone
od zaraz
nad przepaścią dnia
zawieszeni
szukamy
drogi odwrotu
robiąc
krok do tyłu
stajemy
na progu nocy
tam szybciej
mija czas
łatwiej
jest zacząć
żyć na nowo
spojrzeniem
dotknąć bólu
gdy mgła
wspomnień
zabija czas
od nowa
tak trudno
przeniknąć
ranę duszy
na wskroś
tylko
jedną łzą
deszcz
zmyje obawy
zamknie
szepty
wysnute
z pamięci
a na nich
wyrosną
drzewa
trwałe
jak skały
byś nam grała
piękna
wieczna
burzo
w raju
leśnym
zacienionym
gdzie
odchodzi
twój majestat
złamane obietnice
rozdzierają
ciszę
krzywoprzysięstwa
bez powodu
jak nędzarz
zostajesz
na progu
z dłonią
wyciągniętą
co łaska
po puste słowa
pełne kłamstw
nie warte
nawet
judaszowego
srebrnika
pośród rwącego
tłumu
płatnych
morderców
serdeczności
odpowiada mi
tylko echo
kłamstw
na czerwonym
świetle
pragną
obejrzeć
ostatni
zachód słońca
wbrew negacji
miliony twarzy
szarych
zapylonych masek
o wyblakłych
z egzystencji
źrenicach
żyjących
kłamstwem
i z kłamstwa
rzucam monetą
a więc znów
tu wrócą
rozsunęłam
chmury
by odetchnąć
niebem
stoję
na skraju
piekła pokonana
gradem łez
wiatr
zaplatam
w warkocze trosk
spopielałam
a chłód
otulił skronie
tarczą
charakteru
odeprzyj
kolejny zamach
na twoją duszę
mieczem słów
przetnij
sznur
ignorancji
przed odarciem
z resztek uczuć
osłoni cię
zbroja myśli
niewypowiedzianych
miłość
bezsenna
igra cieniem
rozedrganym
z płomieniem
świecy
plącze zmysły
rozpalonym
dotykiem warg
pieści noc
szeptem
rozkoszy
by błogo
zgasnąć
nad ranem
trudno
wybaczyć
zamach
na spokój
własnej duszy
kołatanej
dniem
i nocą
bezsenność
zabija
ją powoli
ostrzem
codzienności
szarością
kompromisów
bez końca
trudno
wybaczyć sobie
w lustrze nocy
odbija się
szkic duszy
kontury szczęścia
rozmazał czas
gasząc
uśmiech
głęboką zmarszczką
wyblakłe źrenice
nie widzą
wyraźnie
zarysowanego
horyzontu
i tylko
serce kołacze
się w takt
letniego
wiatru
łapiąc
światło
jak nadzieję
noc
kłuje myśli
sztyletem
księżyca
podarte
w pół słowa
układają
fałszywe
obrazy
wyobraźni
dusza
w letargu
zawisa
gdzieś
między gwiazdą
a przenaczeniem
twoja gwiazda
spadła
na ziemię
rozpaliła
ogień w kominku
osuszyła łzy
czułością
otuliła
drżące serca
a potem
jak podróżnik
znalazła
drogę
kupując
jeden bilet
w jedną stronę
ból
wyświetla
wspomnienia
jedno
po drugim
łzy płyną
śmiechem
perlistym
serdecznym
jak płomyk
w twoich oczach
zgasł
za wcześnie
rzucając cień
na sens walki
o każdy
kolejny dzień
beznadziei
marzenia
uwięził w sieci
ciemności
by wyryć
je na marmurze
serc opuszczonych
droga nasza
długa
usłana
chwilami
na ołtarzu
martwym
i zimnym
w pozłacanych
ramach obrazu
ona
w zwyczajny
dzień
jakich wiele
skrywała łzy
biły dzwony
za płotem
szczekały psy
ogrody pachniały
rumiankiem
i miętą
jakby cieszyły
się tymi
chwilami
których jeszcze
nie ma
niewolnicy
własnych wyborów
spętani
konwenasem dnia
zatracamy
się
od rana
gubiąc
w pośpiechu
resztki
szaleństwa
w raju
utraconym
nie ma miejsca
na wątpliwości
zza ściany
piekła
wieje chłodem
realizmu
w pustce
oddycha się
najlepiej
w oczekiwaniu
na marzenia
można rozwinąć
skrzydła
życie
czeka
bez ustanku
próbuje ci
podarować
bilet
do raju
a ty
zatrzaskujesz
drzwi
bez sprawdzenia
kto za
nimi stoi
wsiadasz
do pociągu
który
jedzie
w jedną stronę
co to za stacja?
nie ma odwrotu
los tak chciał
by stanąć
ramię w ramię
z włócznią w ręku
ze strachem
w głowie
wśród krzyku
honor nakazał
stanąć tu
by walczyć
do ostatniego
tchnienia
gdy racja
jest
po twojej stronie
zwyciężasz
nawet jako trup
moralne zwycięstwo
jest w tobie
i płonie
przeciwnik
jak gruz
nie chcę
słyszeć krzykliwej
prawdy
pośród tłumów
głuszy
chcę
przeżyć
trudną sztukę
umierania
jak iluzjonista
magię
ze skrzynki
wyciągać
spełnione marzenia
wprowadzać
w czyn słowa
żyć
pustynia
codzienności
zarasta
chwastem
gęstnieje
zastyga
jak skamielina
zasusza łzy
piachem
sypiąc w oczy
błotem
spływającym z uczuć
betonuje
serce
rzeźbi głazy
ludzkich
niedoskonałości
pustynia
codzienności
szukam cienia
chodził
za mną
krok w krok
i przestał
schował się
za drzewem
ukradkiem
śledzi
uciekające
godziny
podkłada nogę
emocjom
które nie chcą
opaść
na szerokim
morzu
chwyciłam
wiatr w żagle
chcę
przezwyciężyć
opór wiatru
zachłysnąć
się powietrzem
ostatni raz
i zgasnąć powoli
rozpłynąć się
jak jedna
z tysiąca gwiazd
owinięta
ciepłym kocem
marzyć
o cichym porcie
nie czekaj
na mnie
w pośpiechu
pakuję
resztki życia
składam je
na stosy
do wyniesienia
do schowania
na co dzień
nie czekaj
na mnie
wyrywam kartki
z brulionu
obietnic
próżnych
rzucałeś
je na wiatr
wróciły
bez słowa
nie czekaj
na mnie
wychodzę