nie układam już planów na życie misterne domki z kart burzy wiatr gubiąc ścianki rozwiane w cztery świata strony nie zbieram ich niech toną w stertach złotych liści pajęczyną jesieni oblepione nie szukam ich niech dmuchawcem poniesie je dal sina idę powoli w stronę słońca po prostu
przysiada cicho na ramieniu delikatna jak pajęcza nić nadzieja wyczerpana zwątpieniem zdeptana rozpaczą ludzkich słabości łapie oddech gorzki czekaniem na szczęście wzbiła się na skrzydłach ulotnych by duszę ocalić
niesprawiedliwie życiem podzieleni mijamy się w poczekalni godzin przysiadamy w pośpiechu niemocy i trwogi by uciec myślami w inny świat między ziemią a niebem czas nie daje nam szansy na wybór niepogodzeni z losem walczymy o sens każdej sekundy
zamykasz oczy widzisz mrok tak spełniają się marzenia to my potrafimy zatrzymać czas chwytać wiatr w żagle na wzburzoym morzu trwać to dar nieba co wschodzi za dnia to taka potrzeba dar serca życie
myśli bezdomne rzucam w tułaczkę na drodze ludzkiego istnienia codziennie wśród mroków ciszy ognisko duszy płonie ogniem zbawienia jutro też będzie dzień
porozrzucanych puzzli dni nie ułożysz bez brakujących nocy nie wszystkie elementy do siebie pasują trzeba prób by układanka nabrała barw i złożyła się w obraz całego życia
przeznaczenie jak miecz ostrza ma dwa jedno - ty drugie - ja prawdopodobieństwo zadania ran rośnie mistyka nocy i dni szczęście budowane na obietnicach których pokrycie coraz mniejsze talizmany słów nie odgonią wykrzyczanego zła dotyk nie uleczy krwawiącej duszy dzwon serca nie wybija już dobrych godzin tnie ciszę na pół i kruszy życie na pył
gdy wyrok usłyszał nie było niczego tylko przejmująca cisza ból i strach nie odstępują na krok bratnich dusz zatrzymane w kadrze kolorowe życie jest teraz w sepii przyjacielu czekamy na fotek tysiące i barwne riposty spójrz już świeci słońce
chłodniej dusza oddycha spokojniej spacerując aleją spowitą mgłą poranną plącze myśli na pajęczynach utkanych z babiego lata wrzosem lśni się droga ku jesieni
codziennie idę w przyszłość zakodowaną na godzinę zadanie i cel biegnę by nie zgubić oddechu i myśli przystaję na sekundę by odwrócić głowę w przeszłość pożółkłe pamiętniki sensu życia jak tarcza nadal chronią przed unicestwieniem
między ciemnością a ciszą niewyobrażalna pustka zawieszona w próźni między być a mieć oślepia blaskiem niewiadomej ogłusza niespełnioną myślą ukrytą w krzyku niemym z rozczarowania
odwracam wzrok w pośpiechu by nie patrzeć jak gasną iskierki w twoich oczach zagłuszam krzyk milczenia rozrywający słowa na strzępy uśmierzam ból modlitwą rzuconą donikąd
rzeczywistość wypala duszę doszczętnie tonie we łzach tonie we krwi taki świat nie ma już czasu na sny i marzenia ból cierpienie to się czuje i krople deszczu które nie oczyszczą już świata delikatne muskanie wyjącego z bólu wiatru który nikomu nie przyniesie już ulgi
myśli jak rzeka płyną w korycie umysłu jak cisza ciągle bez ustanku krzyżując popiersia z kamienia w marzeń zapamiętaniu przepełniają umysł aż do bólu w nirwanie rozważań nie jesteś sam w czterech ścianach życia poskładasz je jednym ruchem i będziesz się cieszył tym okruchem
pustynia ludzkich twarzy bez wyrazu ciągle ten sam grymas niewidzącego tłumu głuchych na innych ze szczęściem przeciekającym przez palce obojętnych na dziecięcą bezradność naiwnie wierzących w dobro
między dźwiękami ciszy niepokój gra wysokie tony nut nieposkładanych w myśli fałszywie brzmią półnuty nadziei zawieszone niedbale na pięciolinii życia serce powoli przygrywa kolejny nokturn tnąc ciszę smutkiem
tęsknota jak kłamstwo doskonałe buduje na piasku pałace ułudy zaciera granice między przeszłością a dzisiaj chce ale boi się zrobić krok gdy otworzy oczy krajobraz z marzeń stanie się tylko bazarowym landszaftem
wyszła tak jak stała z emocji rozchwianych potykając się o obłoki w których bujała bez końca mijała plecy odwrócone żalem i milczenie zagryzionych warg pozostawiła po sobie tylko metaliczny smak zardzewiałej miłości nie odwracając głowy
ostry świt przebija mur nocy niespokojnej senną ułudą krusząc brylanty łez pod powiekami rezygnuje z miłości by żadna drzazga nie uwierała duszy aż do zachodu słońca
gdzie oset zadawał piekącą pieszczotę wpaść w srebrzystą sieć panujesz nad życiem nie to tylko karty pergaminu szeleszczą jak polne ścieżki co dzielą kąkol i pszenicę zostaje tylko wena i klucz do jej drzwi
po drugiej stronie ściany bezimienni ludzie żyją niczym cienie płyną do blasku świecy płomieniem obłąkanym jak ćmy uciec nie mogą przecież bez cienia nie ma człowieka
pustka niewyobrażalny ból rozdzierający duszę na strzępy wspomnień boli najbardziej osamotnieni z przyjaciół gaśniemy powoli jak płomień wypalonej świecy tętniący w skroniach ból pogłębi pustkę już na zawsze