głodu serca nie zagryziesz kanapką choćby skrzyła się rubinami kawioru pragnienia duszy nie napoisz szampanem ociekającym platyną w restauracji życia choć jest na wyciągnięcie ręki danie dnia nie zawsze smakuje najlepiej
na stosie codzienności najszybciej płoną błahostki problemy piętrzą się ogniem tnąć powietrze czerwienią i czernią i tylko sprawy beznadziejne iskrzą się popiołem dymiąc niezapamiętaniem
noc jak sprzymierzeniec boga wojny roztacza wizję zagłady szukając ofiar przemierza mleczną drogę ku najjaśniejszej w jej blasku zamiast ofiar znajduje tylko ból
rozsznurowała gorset ust by wykrzyczeć żal rozsadzający duszę potokiem słów zatruła wszystkie myśli dobre i złe i te, które nie zdążyły wykiełkować na popiół spaliła nadzieję która zapłonęła ogniem na zgliszczach został tylko ból niezrozumienia
zbyt silna na słabość potrzebowała dnia by zrzucić zbroję chiciała nie myśleć nie patrzeć nie słuchać nie wiedzieć zatopić się w ciszy by tylko trwać między jednym oddechem a drugim zawieszona w próżni szukając sensu zapomniała o sobie
wsłuchaj się w szelest usłysz szmer chaosu zamęt cichszy od oddechu delikatnie podwija i tnie wielkie tajemnice na parkowych uliczkach w tonach kolorwych liści tylko ty i jesień
tak trudno podnieść ołowiane powieki by wschodące słońce dało sygnał do kolejnej walki o przetrwanie tak trudno zrobić pierwszy krok w codzienność coraz trudniej brnąć na oślep w dzień coraz łatwiej zatapiać się w noc za kurtyną powiek jest bezpieczniej
człowiek bez człowieka żyć nie może choć patrzy wilkiem na niego i w odwrócone plecy potrafi wbić nóż potrzebuje go jak tlenu jedno spojrzenie uścisk dłoni uśmiech rzucony mimochodem i dzień nabiera barw tępy ból krzyk i strach w bliskości łagodnieje
odebrała sobie prawo do szczęścia cierpliwie czekając na kolejny dzień gest dotyk słowo nie rządała nie pytała otulona samotnością odmierzała niecierpliwe kroki donikąd
fałsz nieczysty przerażająco dotkliwy dziwny dzień tajemniczy niespełnienie oczekiwań pasmo porażek morze proszących o ratunek ludzkie życie nieprawda skrywana przez wielkich tego świata cisza z krzykiem setki twarzy tysiące dni nieudane falsyfikaty obnaża się światu po raz ostatni zabita upodlona przeszłość otulona atłasem w drewnianych ścianach jak w pięknie wyrzeźbionej trumie
zrobiła krok naprzód gdy usłyszała wyrok samotności nie pochyliła głowy depcząc skruchę stopniowo otulała się codziennością bez apelacji porzuciła wspomnienia składając wniosek o nowe
weszła do tej samej rzeki drugi raz skuszona krystaliczną wodą zapomniała jak grząski bywa w niej grunt rozkoszowała się w krajobrazach na nowo odkrywając to co już odkryte nie widziała kłód rzucanych pod nogi poczuła dopiero drzazgę wbitą w serce
oswojony jak pies idzie za nami krok w krok smutek codzienny bezpański nie potrafi znaleźć miejsca dla siebie przytulając się do przechodniów liczy na uśmiech od święta
w stertach jesiennych liści gubi obumierające uczucia tęsknota ogrzana ostatnimi promykami mieni się czerwono-złotą nadzieją stąpając niepewnie po brunatych wspomnieniach jak po trawie
w oddali milkną światła nie widać już okrzyków miasta noc zaciąga stalowe kotary by nie patrzeć na czas pędzący przed siebie potykający się o tłum samotnych
utkana z nostalgii w pajęczych niciach jesieni idę aleją wspomnień kasztanowych na przekór wiatrom zbieram bukiety czerwono-złotych liści listów wyznań rozwianych na latawcach babiego lata w lustrach kałuży przeglądam spadające łzy deszczu cała jestem jesienią
złość zrodzona z bezradności kiełkuje ostem polnym zlękniona dusza szuka słów spragnionych utkanych w fioletowym koszyczku namiętności kolcami rozrywa mur objętności przedzierając się do słońca by złagodnieć
czasami się tęskni do słońca promieni błyszczących iskierką w oczach chmurnych jak niebo czasami się tęskni do beztroski w piasku wydm odznaczonej do szczęścia łapanego jak motyle czasami się tęskni