fantazja leczy rany wiatr wieje w różne strony szasta myślą zgłębiam głód wspomnień nie znając zakończeń gubię punkt spojrzenia nieprzejrzanych oczu opadają ramiona topiąc własne chęci wypłynąć zechcą tylko na lepsze jutro
pustka za mało czasu by myśleć o stracie samotność za duża przestrzeń by ogarnąć odległość od serca do rozumu cisza niewyobrażalny krzyk duszy rozdziera noc aż do świtu
fale konają ciszą naszej bezsilności masochistyczna nienawiść szaleńca to samotna przystań bez brzegu krople płaczu przybliżają cię do apogeum histerii
a bezsilność śmieje się gdy słońce nieproszone wpada promieniem drwiny do celu nieokreślonego naszego
nad krawędzią ludzkiego istnienia rozgościła się martwa cisza zaplątana w myśli niepotrzebne krzyku nikt nie słyszy niewzruszona na myśli prorocze woła nie ma mnie nie słyszę zawieszona na światów granicy czeka na chwilę ulotne nieprzenikniona całunem śmierci się okrywa
oddzielić rzeczywistość od złudzeń aby nie błądzić wśród cudzych prawd to sztuka być panem własnego istnienia zapomnieć czym jest wczorajszy żal to sztuka budować spokój we własnej duszy i czasem się wzruszyć to już nasze życie
przystanęłam na skraju nocy histerycznie wylewała łzy czarne myśli rozbiła o bruk spłynęły strumieniem niosąc ze sobą rozpacz ból strach i oczyszczenie
między nami przepaść której nie ogarnie żaden most przed nami droga daleka oświetla ją nadzieja zmarznięte serca ogrzewa bunt duszy cisza nabiera kształtu nie da się zatrzymać wybuchnie bólem nie do okiełznania
boli gdy drogi nasze wiodą donikąd gdzie potknięć wiele gdzie ciernie rosną między nami pomocy nikt nie udzieli wystoimy ją sami drogo popychaj gdy jeszcze możesz gdy wszystko można oddać za sprawę nad nami krąży orzeł
dusza rozrywana bólem krzyczy w samotności łzy krwawią ciszą budując mur zobojętnienia dni i noce przemijają oczy bledną nie widząc sensu walki o kolejny dzień
zamykam się w swoim świecie by rzeczywistość nie odebrała mi marzeń zbieram resztki normalności upycham po kieszeniach jak żebrak okruchy chleba łzy zaciskam w pięść by mieć siłę na walkę o siebie
odarłam duszę ze złudzeń okaleczona lepiej przyjmuje ciosy codziennie po trochu obumiera gubiąc słowa rzucane na wiatr obietnice niedotrzymane chwile stracone na czekaniu bez strojnych piórek pięknieje ubrana tylko w marzenia
noc ma oczy zamglone tęsknotą wpatrzone w niebo łączą punkty gwiazd jak dziecięcą układankę zakreślony kontur przypomina szczęście i tylko ta twarz naszkicowana w myślach rozmywa się odchodząc ze świtaniem
deszcz samotności spływa prosto z duszy pochmurniała gdy czas zabrał jej siłę szarą mgłą otoczył skronie wbijając ciernie w życia sens szukając drogi wyjścia rozbiła się o mur rozmazanych twarzy gliniane kolosy rozpadały się bez słowa za późno by trwać
w życiu jak w teatrze nie zawsze grasz główną role spektakl koryguje nasze marzenia raz wzloty raz upadki gdy grasz szczerze i prawdziwie wzbudzasz podziw choć czasami grasz tylko epizod
zostawiam na wietrze niedomknięte myśli niech dotrą do obszarów niedostępnych
bym mogła istnieć by ożywić kolory codzienności obudzić duszę pragnieniem swobody wolności patrzeć na wielobarwną tęczę zapisać białe kartki błękitnym atramentem na zawsze
mur łez rozbitych spłynął milczeniem myśli uciekły aż za morza brzeg ślady stóp na piasku rozdeptał wiatr przyniósł ukojenie i nadzieję tliła się ciepłym ogniem latarni dla rozbitków
kołysanka świata deszcz melodia grana przez lata bez nut bez słów bez chwytów pogoda ponura melancholia się pogłębia wszyscy gdzieś pędzą nikt nie przystaje ja zostaje patrze jak pada marnuje czas warto zatrzymać się choć jeden raz zobaczyć piękno powstaje na chmurze a opadając na ziemię ginie
zatopiłam się w strugach egzystencji okaleczona przez zło zagłaskana przez dobro uciekam codziennie wśród niechcianych cieni wycinanych drzew tyle jest śmieszności we współczuciu i wiele fałszu naprawdę umiera tylko to o czym zapominamy
na rozstaju myśli szukam rozwiązania odliczam kroki by nie iść donikąd patrzę w lewo nicość pochłania każdy gest z prawej nasłuchuję szeptów na zachętę cicho pusto i tylko latarnia oświetla drogę w nieznane
stanęłam na skraju duszy wpatrzona w plecy dnia z każdym krokiem oddalał się coraz bardziej nie mówił nie patrzył nie słuchał porzucona czekam aż zapadnie ciemność nocy wtedy kłamstwa smakują najlepiej
tam gdzie nie widać oczu milkną słowa niewypowiedziane myśli zamazują dźwięki pustka nicość szuka przystani port widmo ma ukoić ból pulsujący w skroniach w szalejącym sztormie uczuć tli się w oddali latarnika ślad