przechadzam się ścieżką zagubionych wierszy napisanych mimochodem dla ciebie omijałam padół łez i zgliszcza ułudy zachowując skarb czystego umysłu tylko czasem błękitny kryształ łez spływając po policzku zdziera piękne maski z ludzkich twarzy obnażający okrutną prawdą o nich
w klatce myśli zamykam swój świat by odpocząć od ludzi zgiełku świata muzyka ciszy zagłusza kroki intruza milczeniem regeneruję duszę by rano wstała uśmiechnięta
ołowiana kurtyna spadła na powieki by aktorzy mogli odetchnąć codzienność to dramat współczesny za dużo ról za wiele masek aż brakuje słów kolejne przedstawienie już jutro znów gramy bez próby
znalazłam niebo rozrzucone między obłokiem a gromem zebrałam błękit i szarości ułożyłam na półce obok białego puchu krople zebrałam jak łzy królewskie do flakonu wysokiego by kryształem zakwitły w dywanie traw tylko tej piekielnej dziury pozbyć się nie mogę pokrywając się czernią wciąż rośnie i płonie mówią, że to piekło w którym majaczą zbłąkane dusze skąd ich aż tyle?
deszcz obudził marzenia by w kroplach odnaleźć ich sens miarowym rytmem zaprasza do tańca z nocą wirując zadeptuje ślady słów gwiezdną aleją zaprowadzi zmęczone sny na swoje miejsce
współczesny Hamlet pełen sprzeczności chce być ale nie wie jak żyć chce mieć ale nie potrafi dać chce wiedzieć ale nie wie co chce kochać ale nie potrafi dzielić się sobą
marzę o świecie bez zła i chamstwa bez plugastwa i strachu wiersze najbliższe są nocą jak hebanowe anioły orzą ugór mojej wyobraźni bose z zszarganymi skrzydłami chcą dotrwać do brzasku by się zobaczyć trzeba się obejrzeć za siebie poszukać w sobie dobrego odbicia
wiosna przecieka przez palce majowym deszczem trawa choć zarasta chwastem pachnie słońcem złocą się w niej kaczeńce niebieskim oczkiem mrugają niezapominajki przypominając o chwili wytchnienia od codziennych zmartwień
uciec przed rozpaczą tylko dokąd? leśną drogą w stronę słońca polnym duktem pośród kwiatów brzegiem rzeki brodząc w trzcinach nocą w blasku gwiazd iść aż po kres życia tam w próżni czeka błogostan
droga prosta a nam jakby od dzieciństwa nie przybyło lat ciche pomruki wiatru szelest spadających liści dzień zmęczony gasi swoje światło a ty miedzą nas rozdzielasz myśli wyłaniają się i żrą patrzę na rzekę moją wysilę się jeszcze na słowo dowcipne które już nie śmieszy dla kogo jest ten dziwny świat
na przedmieściach duszy zbuduję mur wysoki przed jego bramą zatrzyma się zło kołatki nie dosięgnie ludzka głupota kłamstwo nie przeniknie ścian zasłoni szczęście przed złośliwymi językami da schronienie bezradności serca
w pośpiechu gubię myśli zostawiam je jak ślad na mokrym piasku pozwalam im odlecieć by mogły rozwinąć skrzydła nakarmione wolnością ożywione słońcem wrócą krzykiem
pod osłoną nocy najlepiej się ucieka od złych wspomnień w krainę wyobraźni od szyderców w czułe objęcia od bólu w radość sen jak nirvana przynosi ukojenie
wierzę że smutek w radość się zamienia jak lot swobodny jaskółek nad ranem kiedy nisko latają przed deszczem wierzę w słońce i źdźbła trawy które nęcą zielenią i złocą pnąc się mozolnie w górę wierzę w domy szczęśliwe skąpane deszczem i błękitnym chłodem
zamknąć za sobą drzwi po cichu bezszelestnie wyjść z roli narzuconej przez życie powiesić na kołku szary płaszcz codzienności rozwinąć kolorowe skrzydła motyla i uciec na drugi koniec tęczy
nie wierzę wiośnie że wszystko odmieni barwy zapachy śpiew ptaków nie pozwala wyrwać się strachom cicho spokojnie trwa
nie wierzę wiośnie chociaż wodziłam po jej kapryśnych twarzach brodząc w trawie żeby oddzielić chabry od złota skąd mogła wiedzieć że serce mam czułe w zderzeniu z życiem wzniosłych ideałów nie wystarczą mądre polemiki w milczeniu powinno się chować coś więcej niż wiosenną ciszę
wieje wiatr porywając w gniewie liście drzew stukając w okno daje znak o wielkiej sile łamiąc drzewa jak zapałki zwalczać trudy dnia i ciemność nocy widzieć w każdym człowieka łapać wiatr ta siła niech żyje we mnie i poza mną pozwoli zajrzeć w głąb serca spojrzeć w lustro duszy i poznać samego siebie
samotność wyszła na łowy szuka ofiary w tłumie przechodniów tam, gdzie nikt się nie uśmiecha gdzie pośpiech gubi sens istnienia tam, gdzie sukces jest gorzki ból rozsadza skronie a sól łez zamienia się w sznur pereł jak pętla na szyi
zanim myśl zgaśnie wodzę pustym wzrokiem wysoko zasypiam tam gdzie płyną obłoki bez bólu z mgiełką się rozpłynę nie sięgnę śladów
nie zobaczę cienia nie uronię łez pochłoną mnie lazury w zakątki marzeń wpłynę jak słońce w dni ponure snem smutnym wierszem i opoką zasypiam i niech się świat zawali
bez wytchnienia życie pędzi do przodu nie ogląda się za siebie - żadnych wspomnień nie patrzy pod nogi - by nie widzieć kłód nie zwalnia tempa - by nie zwątpić w sens gonitwy