spóźnieni o krok od szczęścia biegniemy za marzeniem szybciej i dalej gubiąc po drodze kilometry celu zatrzymując się nad przepaścią obietnic łapiemy oddech przed kolejną wędrówką dusz
orężem myśli uzbrojona staję do walki z wojskami kłamstw wytoczonych na granicy perfidii zgromadzone stadnie strojne w maskujące uśmiechy czekają by wystrzelić gdy niedopałek sumienia rozpali lont nienawiści jeden wybuch zamieni w nicość misternie budowane szklane domy
podróż w głąb siebie pozwoli odkryć nieznane lądy ukryte za oceanem uczuć ostrożnie odkrywaj ich tajemnice byś nie rozbił się o skały myśli niepożądanych
w chmurach tonę na mglistej górze zanurzona zagubiona zachwycona zwiastując wiosenną burzę w chmurach tonę one wirują oddalona odgrodzona nieskończona burzę myśli zwiastują
zatracając się w drodze bez celu wiatr popycha nas w próżnię zdarzeń niepotrzebnych igrając z bezsensem tracimy orientację brodząc w bagnie myśli azymut wyznacza tylko ból rozdzierający skronie
czas jest rzeźbiarzem doskonałym każdą przemijającą chwilę wykuwa z marmurze życia posągi przeszłości jak brama czasu wyznaczają drogę do przyszłości raz uśmiechem to znów frasunkiem wydobywa na wierzch każdą zmarszczkę zapisując czas w kamiennym obliczu
rozdarła niebo jednym błyskiem aż zatrzęsła się ziemia orzeźwiającym chłodem rozbudziła wiosnę do życia kręciła piruety chlapiąc kałużą zamazała błotem ścieżki niepamięci huraganem rozwiała wszystkie czarne myśli odeszła cicho nie zostawiając po sobie śladu łez
drzewo zakorzenione w piekle ziemi wznosi ramiona ku słońcu zielonymi dłońmi łapiąc błękitny deszcz życia dodaje energii chroni jak przyjaciel pogrozi złamaną gałęzią jak ojciec w gniewie potrafi też rzucić cień na drogę którą obraliśmy bez celu
grzechy spadające z ramion uwięzionych tłum gapiów wdeptał w bruk zakrwawione kamienie rzucane prosto w serce przyniosły ukojenie udręczone bólem skronie odżyły nadzieją zmiany
dotykam myśli słowem niewypowiedzianym by nie zakłócić spokoju zamykam go pod powiekami by chaos dnia nie docierał w głąb marzeń idę w noc czarną na oślep by oswoić lęk
nie igraj z ogniem duszy rozpalony może otworzyć bramy sumień nie ugasisz jej pragnień strumieniem łez nie ukoisz bólu dotykiem jedwabiu przypalisz się kłamstwem żelaza do żywego ta blizna się nie zagoi
rzucam się na wiatr zdarzeń pamięcią rozmazanych przekopuję piaski uczuć zadeptanych pośpiechem w ostatniej łzie utopiłam samotne godziny by wypłynąć w słoneczny rejs ucieczki w nieznane
dziejowy zegar przyspiesza wstrzymujesz oddech nasz czas przecieka przez palce kropla po kropli w oczach wędrowca niebo zajdzie ognistą jutrzenką gdy gwiazdy przedzierać się będą przez ogień skarci nas ciemnym okiem za grzechy popełnione za życia za wszelka miłość płonącą jak niebo za wszelki ognień duszy skutej lodem
gdy noc nie przynosi ukojenia świt pali źrenice ostrym słońcem goryczą kawy budząc zmysły w pośpiechu do torebki pakuję cień szybkim krokiem przed nim uciekam w dzień by zagłuszyć ból
masz dom z weneckich luster zrobiony w nim wszystko widzę będąc niewidocznym pośród tłumu w odmętach myśli jestem zanurzona zmęczona powieka krwawiąca rzeczywistością uciekam od siebie
kieruję modlitwę do wszechświata o pokój i ciszę a w głowie morze pustych słów
fale wzburzonej rutyny rozkołysanej codzienności czekam na ponowne przypływy
powieka wciąż krwawi liczę krople niespełnionych marzeń
pędząc przez zaspane miasto przerzucam kartki wspomnień w których zatapiałam smutki i zmartwienia
to taka namiętność zwinięta w kłębek odpoczywająca w kącie
nie będę wróżyć z płatków zwiędłych róż i pisać wierszy na kroplach deszczu zgniotę miłość w papierową kulkę i rzucę gdzieś w kąt spakuję dom w walizki i z dumą pobiegnę przed siebie zostawiając za sobą zaspane miasto
wypijmy do dna nie płacąc od miłości podatku zakrztuśmy się znowu naszą bezsilnością czerwieniącą jak pąki róży która kolcami oplata nasze skronie ciągniemy w dół przepaścią jutra gdzie po lichym moście znowu będziemy się piąć każdy swoją ścianą do góry uprośćmy życie bym przeżyć trudną sztukę umierania ze skrzynki wyciągać spełnione marzenia nie słyszeć krzykliwej prawdy pośród tłumów umieć rozdawać jak karty kawałeczki serca po prostu pięknie żyć
krok w krok za cieniem podążam w mrok nocy w ciszy gwiazd nie słyszę niecierpliwego stukotu mysli krzyku wypowiadanego szeptem delektując się każdym gestem zwalniam chowając się za krutyną rzęs
on i ona niedopasowani na dobre i złe giną osobno żyjąc razem w słowie danym na zawsze wierni w kłamstwie nieszczęśliwi w prawdzie razem idą krok w krok codziennie uczą się swojej roli od nowa by trwać pomimo wszystko
kropla spadła z łoskotem na dno oceanu wczorajsze wczoraj jest takie samo jak dziś patrząc na świat zza parawanu zajadam cierpień ostatnią kiść ułudo wyszywana srebrzystym haftem pragnienia rzucasz na kolana a potem pozwalasz umierać z niedosytu i dzikiego łaknienia widzę cię jak krwawisz chwilę lub dwie ułudo senności przyleć z pomocą
horyzont spoiwo powietrza i wody wypełnia się obietnicą dnia wtedy ślepo wierzę w szum fal szept lasu promień słońca podążam za światłem słońca i gwiazd idę drogą zaskakując los mojego ja horyzont to sens