na krawędzi jutra gdzie nieznane kłóci się z rutyną zepchnij w przepaść zapomnienia wczorajszy sen rozdepcz popioły dzisiejszych ulic zatrzymaj się i poczekaj na kolejny uśmiech słońca
na wielkim placu za zakrętem życia za wstęgą prób i błędów stoją samotnie pod ścianą płaczu nędzarze
ukradli skrzydła aniołom chcą zapomnieć nie pamiętać co było powietrze ich dusi zabija jak morderca swą ofiarę słońce grzeje chcąc wypalić ich uczucia dni im płyną jak rzeka która nigdy nie dopłynie do celu a my udajemy że ich nie ma
w anonimowym tłumie bez tożsamości mijają się kamienne twarze tragiczne maski w grymasie bólu tolerują szyderczy śmiech antycznych komików na scenie codzienności rozgrywamy dramat dusz gdy kurtyna niechęci opadnie nie będzie braw
w deszczu smutku zatopiłam dzień przemoczona ścigałam się ze złością zziębnięta walczyłam z czasem parasolem wieczorem w cichym stukocie kropel na dnie kałuży znalazłam spokój
ludzkie ości dławią jak nienawiść rzucana co krok na ulicy ludzkie ości zabiegane i ostre ranią sumienia kolcem pretensji ludzkie ości plują jadem by zatruć nam życie dla zabawy
chaotycznie rozkołysane niebo w rytm czerniejącego świata z wiatrem ulatuje gdy gaśnie światło zostaje tylko dusza przykrywająca samotnego anioła który jeszcze nie odleciał tylko chmury w ciemniejących barwach radośnie płyną razem w bezkresną dal do matczynego serca ulepionego z twoich uśmiechów to ona złapała cię w objęcia gdy cierpiałeś tylko ona umie słuchać
między tobą a mną na krawędzi cienia jest droga na jej rozstaju ślady stóp strome kamienne ścieżki przed nami jedne prowadzą do piekła drugie ku obłokom gdy zrobimy pierwszy krok nie będzie odwrotu
zabierz ten ból który wypala skronie zabierz tę siłę która zaciska pięść zabierz ten gniew którego krzyk zabija ciszę oddaj ten spokój który pozwala tańczyć w deszczu i płakać w słońcu
oczy które wylały łzy widzą więcej poranione dłonie uniosą każdy ciężar usta rozerwane krzykiem potrafią wyszeptać sens życia niepokorną myśl zaczarować słowem czystym
codziennie robię krok by odejść od ciebie nie zatrzymasz mnie pajęczą nicią dobrych chęci nie rozgonisz wiatrem myśli o słońcu deszczowymi łzami nie ożywisz leśnych duktów nie olśnisz mnie pachnącą łąką gdy każdy twój dotyk jest zimny
węglem szkicujesz emocje duszy grubą kreską podkreślając ból półcieniem rozmazujesz kształt by rys charakteru złagodzić i tylko oczy wciąż żywe uśmiechają się efektowną zmarszczką
tajemica wyszła z cienia za rogiem przypadkiem zderzyła się z prawdą na setki słów i półsłówek rozbiło się kłamstwo każdy mały ból rozpamiętywany do kości nie pozwoli zabliźnić się duszy
gorzki smak kawy osłodził gorycz nocy chłód przestrzeni objął ramieniem ból przeszywający duszę gwiazdy rozświetliły myśli księżyc wskazał kierunek i tylko kawa nadal smakuje tak samo
nicość pełna znaczeń bez przyczyny zawładnęła światem brat do brata strzela zawiązując przymierze strumieniem krwi matka z miłości zabija dziecko syty ostatnią kromkę chleba wydrze głodnemu z rąk to nic to tylko wiatr historii chichoce w mroku z ludzkich słabości
w bibliotece duszy ukrywam słowa najmilsze odkładam je między wiersze by dojrzały wypowiedziane ciążą wspomnieniem zapisane zyskują na wartości niewypowiedziane mówią zbyt wiele zadając ból
wychodząc z siebie nie zapomnij zatrzasnąć drzwi uchylone mogą kusić powrotem do tego co nieuniknione wyrzuć klucz do przeszłości spal zapiski na skrawkach nocy pisane zrób krok w nieznane
bezdenna pustka w bezpiecznej twierdzy przybiera monstrualne rozmiary i odpływa w nierealny wymiar rzeczywistości zakuwa w kajdany izolacji w dyby wyobcowania błędne koło zaściankowej drętwoty tylko czasem wspomnienia gonią i uciec nie mogę idą lasem łąką ulicą zmierzając do mojej i tylko mojej twierdzy
garść fałszu rzucasz mi w oczy jak piasek z ludzkiej pustyni zdarzeń zamykam oczy by piekło nie ujrzało światła dziennego gdy oślepi mnie promień słońca jednym spojrzeniem zamienię w kamień sztuczne uśmiechy zła
nie pamiętam już tych miejsc gdzie szczęściem szeleści trawa śpiewem ptaków rozkwita dzień nie ma już takich miejsc gdzie słońce ogrzeje kamień by potrafił kochać współczesnych romantyków zalał industrialny beton miast szary pośpiech i chłód pieniądza