anioł
na skrzydłach
nostalgię
unosi
ponad myśli
w ogniu świec
ogrzane
w ciszy
przestrzeń
ducha
otula nas
wspomnieniem
świata
odebranego
na zawsze
maska trefnisia
skrywa smutek
przydymionych
łzami oczu
blizny
chwil samotnych
zaznaczają
przeszłość
trwałą kreską
czas
głęboką zmarszczką
zapisuje
w duszy
rany
to te
dni
kiedy cię
nie było
w świecie
egoizmu
bezduszności serc
ogarniających świat
złych i nieczułych ludzi
pesymistycznych myśli
nie ma miejsca
dla ciepła
nadziei
sami sprawiamy
że staje się pełen
nienawiści
zbyt wiele
podłych słów
za które
żałujemy
gdy jest
za późno
stoję pośrodku
bezgłośnie
krzycząc
codzienność pokryta
czarną łuną
szczerniały zegar
odmierza czas
dziwny dzień
lirycznie tajemniczy
nieprawda
skrywana w skroniach
boli
przecież
oczy nie kłamią
krew krążąca w sercu
jak trucizna
pali
bezimienne postacie
suną w skłębionym
umyśle
samotnie
a ja krzyczę
w kamiennym kręgów
słów i znaczeń
szukamy drogi wyjścia
w bezruchu dusz
stawiamy
kolejny krok
w przestrzeni
przed nami
nic
za nami
krzyk
a w sercu
martwa cisza
anioły grzeszą
obojętnością
podeptały
swoje skrzydła
uciekły
na ziemię
by schronić
się
wśród ludzi
w pośpiechu
nikt
nie zauważy
że już
nie potrafią
wyzwolić
dobra
cierpienie
dojrzewa w ciszy
oczyszczający
ogień
trawi duszę
duszę do trzewi
bezbronna odwaga
nie pozwala
zmrużyć oczu
bezsenność
karze nas
za okruchy miłości
strzepnięte
ze stołu
samotne myśli
boją się
tylko
śmierci
ból
przynosi im
ulgę
w starym pokoju
parapet
przesiąknięty
łzami
melancholia
zawładnęła duszą
myśli
jak rzeka
płyną
bez ustanku
w korycie umysłu
cierpienie
przy otwartym oknie
opłakuje życie
ciemno
tylko księżyc
świeci w twarz
cisza
przepełnia umysł
do bólu
w nirwanie rozważań
i dzięki nim
nie jesteś sam
w czterech
ścianach życia
odłożyłam duszę
na półkę
między
dramatów
sztywne oprawy
i poetów
strofy
zapamiętane
odkurzyłam
rozumu
tomy opasłe
teraz on
między
dniem i nocą
odnaleźć
musi sens
kolejnych
dni
zgubiłam
zielone dni
szczęścia
deszczową ulicą
szarych minut
spaceruję
od kropli
do kropli
w liściu
rzuconym
przez wiatr
odnajduję
blask
wczorajszego
dnia
za zakrętem
zraniona
milczeniem
odrywam
kawał serca
czas
nauczyciel życia
pomoże
lub zabije
marzenia
nadzieja
matka iluzji
nie wierzy
w szczęście
ukradnę
skrzydła aniołom
wzniosę
się ku niebiosom
utulę
do snu księżyc
kołysząc się na chmurach
już nigdy
nie wrócę
gdy dusza
chce
krzyczeć
lepiej
zamilknąć
sensu
nabierają
myśli złe
cisza
wyostrza
zmysły
niezadany cios
boli
najbardziej
pewnym krokiem
idę
do piekła
codzienności
spopielałą ulicą
błyszczącą pośpiechem
mijam czeluście
obojętości
tłum płonący
złością
stając
oko w oko
z diabłem
odwracam
głowę
by
pożegnać niebo
uśmiechem
jesienne Julie
pajęczyną
sukien
przystrojone
wydeptują
złote dywany
złudzeń
wsłuchując się
w wiatru
skrzypce
zawodzące
na mostku
nadziei czekają
aż mgła
uwolni
choć jednego
Romea
pożółkłe karty
sztambucha
skrywają
nasze miłości
rozczarowane
pomysły
niezrealizowane
porażki
łzami podlane
prawdy
zasłyszane
po błędach
popełnionych
doświadczenie
ignorowane
każe nam wciąż
potykać się
o kolejne
życiowe
lekcje
w horyzont
wpatrzona
rozmyśla
o przyszłości
z każdym
kolejnym krokiem
oddala się
o jeden gest
słowo
marzenie
tam, gdzie
niebo
spotyka się
z ziemią
może
nie być
już
nic
myśli
błądzą
po orbicie słów
niewypowiedziane
gubią sens
nie potrafią
zbudować
zdań trwałych
obietnic
na wieki
krzyk
rzucony w pogoń
wraca odbity
nie licz
na świat
los się
nie zmieni
marmur
pokryty miłością
śniegu
wszystko na nowo
znów trzeba wstać
do życia
do tego biegu
od dzisiaj
dzieli
nas piach
wysuszonych
łez
człowiek
jak rzeczownik
sprawuje funkcję
podmiotu
dla wielu
jest przedmiotem
który łatwo rzucić
w kąt
z liczby mnogiej
często
wraca do pojedynczej
brakuje dopełnienia
by mówić
o sensie
życiem człowieka
rządzą
przypadki
dobre i złe
dryfując
między księżycem
a słońcem
w milczeniu
szukają
bezpiecznego
lądu
rozbitkowie
odwrócili się
od słów
głodni nadziei
nie mają
siły
by walczyć
z wiatrem
zatraceni
stracili
poczucie czasu
wspomnieniami
utkana
pajęcza sieć
samotności
poplątała
żywioły namiętności
z deszczem łez
malując
tęsknotę
bezbarwnie
smutkiem
i radością
dzień odbity
w szybach wystaw
w kolorowych
światłach skąpanych
wieczorem
zmąconym tylko
napastliwym drganiem
rozpalonych serc
łaknie spokoju
nie zmieniając
swego tempa
wstrzymuje oddech
czas przecieka
przez palce
zwiewna suknia
jesieni
podszyta wiatrem
smaga deszczem
przysiadła na ławce
złocąc liście
na kolanach trzyma
bukiet astrów
szczodrość urodzaju
rozsiewa po ogrodach
w odcieniach czułości
jak wspomnienia
na dnie serca
rozpala ogniska
jakby chciała osłonić
nas przed zimą
powstali
z popiołu
chwycili wiatr
w żagle
rozbici
o skałę życia
czekają na słońce
czas przypływu
to marzenie
wydostać się
nie można
burza trwa
krew zamiera
rwąc żagle
stajemy
do zawietrznej
ot, życie
wiesz, że
rzeka
nie dopłynie
do celu
powietrze dławi
zabija
jak morderca
ofiarę
stoję
na moście
marzę
by zawsze
biec pod prąd
zamykając
w dłoniach
swoje
człowieczeństwo
dryfuję
między
dniem a nocą
szukając
spokojnego brzegu
omamiona
blaskiem latarni
mogę rozbić się
o widma
skał
ocean duszy
łagodnieje
wzburzony
cichnie
przed kolejną
burzą
unosząc na fali
najcięższe okręty
emocji
nie chcę
utonąć
pod najlżejszą
łódką
spopielałam
kolory duszy
szarzeją
bezpowrotnie
słowa
starte na pył
ulatują
jak popiół
myśli
marność
powoli
zbieram
kolejne łzy
na bilet
bilet
na księżyc
bez emocji
w pustce
łatwiej
się żyje
wstaje
chodzi
je
i śpi
bez łez
bez uśmiechu
bez słowa
tylko
po co?
zapatrzeni
za horyzontem
znajdujemy
samotność
ciszy ból
jest
ciężarem
nie do udźwignięcia
tylko
z Tobą
można było
w dali
znikać cicho
przysiadła
zgarbiona
na skraju
nocy
obojętna
samotna
milcząca
licząc
gwiazdy
czeka na sen
wieczny
perły
melancholii
opadają
na parkowe
ścieżki
rudym złotem
płynące
pajęczą nicią
myśli
przeszywa
jarzębiną
zdobiąc skronie
tańcząc
w sukience
z mgły
utkanej
chłodnym krokiem
nachodzi