maska trefnisia skrywa smutek przydymionych łzami oczu blizny chwil samotnych zaznaczają przeszłość trwałą kreską czas głęboką zmarszczką zapisuje w duszy rany to te dni kiedy cię nie było
w świecie egoizmu bezduszności serc ogarniających świat złych i nieczułych ludzi pesymistycznych myśli nie ma miejsca dla ciepła nadziei sami sprawiamy że staje się pełen nienawiści zbyt wiele podłych słów za które żałujemy gdy jest za późno
stoję pośrodku bezgłośnie krzycząc codzienność pokryta czarną łuną szczerniały zegar odmierza czas dziwny dzień lirycznie tajemniczy nieprawda skrywana w skroniach boli przecież oczy nie kłamią krew krążąca w sercu jak trucizna pali bezimienne postacie suną w skłębionym umyśle samotnie a ja krzyczę
w kamiennym kręgów słów i znaczeń szukamy drogi wyjścia w bezruchu dusz stawiamy kolejny krok w przestrzeni przed nami nic za nami krzyk a w sercu martwa cisza
anioły grzeszą obojętnością podeptały swoje skrzydła uciekły na ziemię by schronić się wśród ludzi w pośpiechu nikt nie zauważy że już nie potrafią wyzwolić dobra
cierpienie dojrzewa w ciszy oczyszczający ogień trawi duszę duszę do trzewi bezbronna odwaga nie pozwala zmrużyć oczu bezsenność karze nas za okruchy miłości strzepnięte ze stołu samotne myśli boją się tylko śmierci ból przynosi im ulgę
w starym pokoju parapet przesiąknięty łzami melancholia zawładnęła duszą myśli jak rzeka płyną bez ustanku w korycie umysłu cierpienie przy otwartym oknie opłakuje życie ciemno tylko księżyc świeci w twarz cisza przepełnia umysł do bólu w nirwanie rozważań i dzięki nim nie jesteś sam w czterech ścianach życia
odłożyłam duszę na półkę między dramatów sztywne oprawy i poetów strofy zapamiętane odkurzyłam rozumu tomy opasłe teraz on między dniem i nocą odnaleźć musi sens kolejnych dni
zgubiłam zielone dni szczęścia deszczową ulicą szarych minut spaceruję od kropli do kropli w liściu rzuconym przez wiatr odnajduję blask wczorajszego dnia
za zakrętem zraniona milczeniem odrywam kawał serca czas nauczyciel życia pomoże lub zabije marzenia nadzieja matka iluzji nie wierzy w szczęście ukradnę skrzydła aniołom wzniosę się ku niebiosom
utulę do snu księżyc kołysząc się na chmurach już nigdy nie wrócę
pewnym krokiem idę do piekła codzienności spopielałą ulicą błyszczącą pośpiechem mijam czeluście obojętości tłum płonący złością stając oko w oko z diabłem odwracam głowę by pożegnać niebo uśmiechem
jesienne Julie pajęczyną sukien przystrojone wydeptują złote dywany złudzeń wsłuchując się w wiatru skrzypce zawodzące na mostku nadziei czekają aż mgła uwolni choć jednego Romea
w horyzont wpatrzona rozmyśla o przyszłości z każdym kolejnym krokiem oddala się o jeden gest słowo marzenie tam, gdzie niebo spotyka się z ziemią może nie być już nic
krzyk rzucony w pogoń wraca odbity nie licz na świat los się nie zmieni marmur pokryty miłością śniegu wszystko na nowo znów trzeba wstać do życia do tego biegu od dzisiaj dzieli nas piach wysuszonych łez
człowiek jak rzeczownik sprawuje funkcję podmiotu dla wielu jest przedmiotem który łatwo rzucić w kąt z liczby mnogiej często wraca do pojedynczej brakuje dopełnienia by mówić o sensie życiem człowieka rządzą przypadki dobre i złe
dryfując między księżycem a słońcem w milczeniu szukają bezpiecznego lądu rozbitkowie odwrócili się od słów głodni nadziei nie mają siły by walczyć z wiatrem zatraceni stracili poczucie czasu
zwiewna suknia jesieni podszyta wiatrem smaga deszczem przysiadła na ławce złocąc liście na kolanach trzyma bukiet astrów szczodrość urodzaju rozsiewa po ogrodach w odcieniach czułości jak wspomnienia na dnie serca rozpala ogniska jakby chciała osłonić nas przed zimą
powstali z popiołu chwycili wiatr w żagle rozbici o skałę życia czekają na słońce czas przypływu to marzenie wydostać się nie można burza trwa krew zamiera rwąc żagle stajemy do zawietrznej ot, życie
wiesz, że rzeka nie dopłynie do celu powietrze dławi zabija jak morderca ofiarę stoję na moście marzę by zawsze biec pod prąd zamykając w dłoniach swoje człowieczeństwo
dryfuję między dniem a nocą szukając spokojnego brzegu
omamiona blaskiem latarni mogę rozbić się o widma skał ocean duszy łagodnieje wzburzony cichnie przed kolejną burzą unosząc na fali najcięższe okręty emocji nie chcę utonąć pod najlżejszą łódką
spopielałam kolory duszy szarzeją bezpowrotnie słowa starte na pył ulatują jak popiół myśli marność powoli zbieram kolejne łzy na bilet bilet na księżyc