wpadniesz w srebrzystą sieć wystarczy zrobić krok na ziemi niczyjej postawisz stopę mając nadzieję że planujesz życie nie możesz się wydostać z matni nocy ciało słabnie umysł się chwieje i tkasz pajęczynę snu aż po świt
gdzieś pomiędzy ciszą a ciszą zawisło słowo niedopowiedziane w milczącym między nami ból radości załamuje uśmiech rozpaczy jedno mrugnięcie powieki gest dobrej woli
w milczących oczach zobaczysz więcej strach pogardę smutek usłyszysz wołanie o pomoc jednym mrugnięciem zmienią pustkę w radość ból zmyją łzą by rozbłysnąć iskierką
jutro to nieznane cień wędrujący u schyłku dnia spojrzenie na budzący się świt trakt pełen nieznajomych kroków zamazanych twarzy niewypowiedzianych słów znaczeń historii nieopowiedzianych jeszcze to niewiadoma która nadchodzi co dnia
zamknęłam za sobą drzwi zostawiając stosy przeczytanych książek zapiski na skraju tęczy pisane ubrania złożone w kostkę niepodlane kwiaty i nadgryzioną czekoladę przystanęłam w pół drogi porzucając walizkę rozterek w pośpiechu wracając kupiłam wino
miasto umarłe duszami ludzi rankiem z brukiem na ulicy z kramami pchlego targu kupisz i sprzedasz książki Mickiewicza parasol w kratkę gramofon świecznik szpicrutę i sumienie wytarte z opisem grzechów nocami za winy twoje i całego świata na farnej wieży zegar wymusza godziny czarnymi sadzami przysłaniając szarość ulic
stanęłam w otwartym oknie nocy bezsennie liczyłam spadające godziny jak gwiazdy rozbijające się o bruk pierwsza druga wpół do piątej i zobaczyłam jak srebrny pył opada na miasto budząc je do życia
wróciłeś nonszalancko wieszając płaszcz w przedpokoju jednym gestem chcąc zmazać kolejne wspomnienia łzami zapisane zanurzyłeś się w ciszy obecności czułości słów namiętności gestów obietnicy nieskończoności przed kolejnym odejściem
listopadowy chłód rzuca pod nogi liście tęskniące za pieszczotą słońca pod stopami szeleszczą namiętnością jak deszcz pocałunków którymi obrzuciłeś mnie wczoraj wiatr plątał włosy w miłosnym splocie ciał i dusz świt przyniósł spełnienie
noc jak księgowy rozlicza życie z sensów i bezsensów przelicza wartość dni straconych mnoży szanse niewykorzystane czuły dotyk i szepty rozmienia na drobne bilansuje szczęście do zera jego wartość rośnie z każdym świtem
długa droga życia usłana chwilami różami cierniami idziesz ciągle przed siebie mijając radości i tragedie fraszki i elegie budują życie szybko przemijają chcesz je wydłużyć uciekają rzucają się na głęboką wodę brodzą w płytkiej codzienności giną w zapomnieniu
byłam nad rzeką tam gdzie ten przewrócony pieniek wrasta w ziemię wspomnieniem tatarak szumi szeptem czułym liście spadają z drzew układając kolorowy dywan z marzeń
nieopisany ból wielkim bezznaczeniem w ciszy przedwiecznej szukamy ukojenia i spokoju przez niepoliczone dni samotność i brak zaufania kłębią się i rosną krocząc po świecie urośnie w siłę stanie się najsilniejszym z silnych wypełni pustkę idąc samotnie w gąszcz człowieka pełnego nieokreślonych ludzi
brakuje tchu dzień ucieka nocy brakuje sił wiatr przynosi chłód kolejnych godzin cisza przywdziewa szaty świtu rozbudza gwar pospiech wypełza na ulicę tłum przenika uciekające minuty do pierwszego słonecznego promyka
jak żona Lota zastygłam na chwilę bólem istnienia przeszyta od stóp do głów skamieniałam budując pancerz obojętności nie dopuszczam do siebie dobra zła ciebie
bez słowa zamknęła za sobą drzwi zabrała tylko torebkę i dumę obcasami odliczała stracone dni miesiące lata nie patrząc za siebie doszła do ściany odbezpieczyła broń strzelała emocjami na oślep wystrzelała cały magazynek wspomnień nie raniąc serca i duszy wróciła do siebie
pamięć jak narkotyk uzależnia myśli słowa gesty przytłacza ciężarem niezapomnianego segreguje wspomnienia białe i czarne dobre i złe nabiera rumieńców gdy wyrzuca kolejne z nich podekscytowana robi miejsce na nowe
w czterech ścianach nocy zamknięta ja i cisza myśli tkają pajęczynę chwil ulotnych dni straconych słów odliczanych co minutę zamiast snu przyszedł świt
krzyk miliona serce przykute łańcuchem niewola w obłędzie nie dostrzegamy końca tunelu bezradni stoimy w ciemnościach dusza dusi się w pułapce zgnieciona wciśnięta w mrok dotykałeś jej codziennie nie czułeś spotykałeś na ulicy byłeś zbyt głupi zbyt ślepy zbyt pewny siebie by dostrzec wolność
utonęłam w ciszy nocy zawieszona między snem a jawą pod powiekami szukam klucza do bram Morfeusza pajęczyną myśli od gwiazdy do gwiazdy zaznaczam ścieżkę do świtu