spaceruję brzegiem myśli wzburzonych jak morze po nocnej burzy w sieci wyrzeczeń splątane słowa utknęły jak zapomniany w butelce list wezbrane fale unoszą je i topią na dnie będą bezpieczne
chciałam oddać zapomnieniu wszystkie moje złudzenia unicestwić a może spalić karty zapisane goryczą i złością smutkiem i tęsknotą miłością podążać za myślą przerwać jej istnienie
gdy zabraknie kart zapisanych bezsilnością żalem i łez kroplami nastąpi unicestwienie
marzenia skrzypią wiekiem skrzyni w babcinych koronkach ukryta kobiecość nieśmiało rozwiązuje romantyczne listy pachnące lawendą niecierpliwe kroki wystukują rytm lipowej alei w licowym słońcu i tylko zamek zardzewiały nie chce ich uwolnić zamknięte na strychu niespełnione kuszą obietnicą poznania
bezpowrotnie mierzę czas dni wspólnie przemilczanych przede mną mrok za mną nicość przepaść i niewiadoma zamykam okno duszy wiatr kołysze krzyki dnia noc wygasza światła w pustym mieście bez nadziei na niebie nie ma gwiazd tylko uszy ścian słuchają okruchów naszych szeptów
dalej do celu wciąż wyżej i szybciej po trupach przyjaciół depcząc wrogów dążenie byle do przodu byle dla siebie byle mieć wyrwane złoto w garści chowasz nie wiedząc że to kamień uważaj by rozbijając szklaną pułapkę próżności nie nabić sobie guza
rozdygotane ramiona wiatru porwały do tańca gwiazdy by zadeptać smutek rozstania danse macabre księżyc oślepił przedsionek dnia by strach przyczaił się za horyzontem świtu
życie wciąga nas w wir wydarzeń mija szybko zaczyna się i kończy każdy próbuje odkryć jego tajemnicę choć trwa tylko chwilę a ty potrafisz zasiać ciszę słowem w bezsennym serc hałasie jesteś jak ciepły wiatr namalowany witrażem barw wieczerzą dla głodnych dusz
boso w strumieniu nocnej lampy w ramionach fantazji coraz bliżej do świtu tęsknię napełniona słowami z pamięci rysuje obrazy jak przez mgłę ciepłe w kolorach tęczy za kotarą z moich snów strącam myślami księżyc krążąc wokół emocji uśmiechu i gwiazd pocałunkiem zatrzymuję pamięć
niebo spada nam na głowę przypadkiem piorunem rozrywa duszę zrzucając na ziemię strzępy obłoków odbierając nadzieję na słońce przytłoczeni okruchami gwiazd czekamy na księżycowe sny
zabiegani przytłoczeni codziennym przemijaniem czasu wiecznie spóźnieni gonimy za życiem przyjaciele przywdziejmy żałobne stroje już kostucha wskazuje stół biesiadny już sępy krążą nad naszymi głowami już na nocnym niebie łuna płonie zapowiedź pożogi a my pijmy nasze zdrowie do dna biegamy po ołtarzach wieków profanujemy świętości okradamy kurhany przodków zrzucamy wielkich z piedestałów autorytety jęczą żałośnie pod obcasami naszych butów przyjacielu wyciągnij ramiona do ludzi pamiętaj nie jesteśmy nieśmiertelni
przepełniona goryczą zapada się w głąb siebie ból w nieważkości próbuje sięgnąć chmur nicość potykając się o wspomnienia wpada w klatkę niskich sufitów i trwa
patrzę w niebo tam jesteś lazurem obłoku deszczem który kroplami otulił mnie chcę zatracić się w tym uczuciu ze wzajemnością smakować słodycz miłości wystarczy mały gest serca drgnienie by wzruszyć się do łez
nie potrzebny mi szum morza by zagłuszyć tęsknoty potrzebuję ciszy to moja ulubiona sala egzekucji złych humorów zwątpień umysł balansuje na granicy przenikań w buncie przeciw poddaniu staje się uciekinierem zamykam drzwi na usprawiedliwienie istnienia tak milcząc pomyślę jaka jestem szczęśliwa w niewoli własnej swobody
dokoła fałszywe twarze jak wąż czyhają by ukąsić syczą tego się nie da ukryć wśród obcych jeden który rozumie dzielnie znosi łzy jest jak lekarstwo na samotność wskazuje sens życia jest jak światełko w ciemnym tunelu pozostawia radość w zaciśniętej dłoni przyniósł marzenie od lat zamknięte przeznaczenie...
między niebem a piekłem rozbiła się ziemia i trwa swoją skorupą przygniotła diabła - upadł tak nisko nie ma szans by wstał z kolan nad głowami latają anioły czuwają by człowiek upadając miał siłę się podnieść
czas stanął w miejscu na rozdrożu dobra i zła chaos powoli zabija szczęśliwe godziny wystarczyła minuta by groza przeszyła serce chwila zapomnienia a życie przelatuje przez palce w którą stronę zrobi krok?
złej myśli nie da się oswoić ucieka jak zaszczuty pies przed gradem słów rzucanych kamieniem błąka się po pustyni uczuć szarymi ulicami obce spojrzenia chmurny ton bez końca ją ignorują opuszczona wraca nocą by łasić się jak kot
unosi się w powietrzu wonny bez chciałbyś go złapać jak najwięcej gdy nabierasz tchu przelatuje obojętnie nie da złapać się w sidła a tobie jednemu zostawia anielskie skrzydła czy na rozstaju dróg spotkanie nam było pisane na przywitanie?
między nocą a świtem zawieszona w lekkim półśnie zapadam się w codzienność szarą pozbawioną złudzeń gdzie nadzieja siedzi skulona w kącie a sens błąka się po ulicach bez celu
myślami przyciągasz gdy deszcz dzwoni o szyby jesteś jesienny schowany w zadumie nie pukaj więc w okno nie dzwoń do drzwi chcę pobyć z tobą w milczeniu
ciężaru pustki nie da się zważyć nocą ołowiem spływa na powieki świtem odlatuje na skrzydłach motyla nie chce balastem wspomnień przysłaniać słońca skacze z chmurki na chmurkę przerażona samotnością z godziny na godzinę ciąży duszy jak brzemię