wietrze
dałeś mi skrzydła
ze snów
twoich zszyte
dałeś mi wiarę
że mogę wzlecieć
kluczysz
w pustym stepie
gdzie budzi się
słońce ze snu
we łzach
twoich oczu
byłeś tarczą
co chroni
od złego
i to nieważne
że tylko
wiatr wiedział
że byłeś
tak blisko
słyszę
jak śpiewa
jak nawołuje
wiatr marzeń
uskrzydlonych
na skrzydłach ptaków
do nieba zaniesiona
modlitwa
do nieswojego Boga
rzucona na wiatr
z pretensją do świata
niewysłuchana
w zimnej kruchcie
milknie skupiona
w sercu
zamyka słowa
na klucz
wypalone
strumienie łez
nie ugaszą
pragnienia
miłości
spopielałe źrenice
wypatrują
iskierki
tlącego się
żaru
szczęścia
błyszcząca
niczym diament
z promieniami
słońca
płynęła kropla
w ciele
bez serca
jak groźna bestia
gasząc na zawsze
promienność
duszy
tylko wiatr
ucichł speszony
szarpiąc
wygłodniałym
podmuchem
to błyszczące
cacko
pozostawiając
rozpacz
płynącą strumieniem
śmierci
ołowiana mgła
przeznaczenia
spada
na barki nocy
nie udźwigną
jej ulice
biegnące potokiem
śpiących myśli
nie zatrzyma
czas pędzący
do świtu
milczeniem
został
tylko gest
zawieszony
w półsłowie
jak fatum
tkwiąc
w samotności
kreacja myśli
nie wychodzi
z ram
czasowych
tkwiąc
w absolucie
niewidzialny
klosz
nie dopuszcza
do nas promieni
słońca
tylko wiatr
smaga sens
nadchodzących dni
odchodzi
z bagażem duszy
szybkim krokiem
pokonuje
wybrukowane
ścieżki
między
szczęściem
a rozpaczą
niepokorna
nie odwraca głowy
nie warto
plaster czasu
nie zabliźni
myśli ran
głęboko wyrytych
w pamięci
serce
wykrwawi się
łzami
dusza
żal
spuści z tonu
tylko
pod powiekami
obrazy
wciąż będą
plątać myśli
od nowa
rozdwojona
w sobie
tonę w chmurach
rozszczepiona
na mglistej górze
zanurzona
tęskna dusza
wyrwana
z samotności ciała
między życiem
a egzystencją
zachwycona
zwiastują burzę
błędne koło
drętwoty
więc co ma sens
samotność
zakuta
w kajdany izolacji
w dyby wyobcowania
czy skrępowana istota
z uosobieniem swobody
jednak
tonę w chmurach
wirują
oddalona
odgrodzona
nieskończona
burzę zwiastują
tonę
oderwana w istocie
powroty
długimi ulicami
pustki
mijają się
jak pędzące autobusy
miłość
milczy gniewem
uczuć zadeptanych
żądzą posiadania
krzyk łez
rozdziera noc
by w dzień
posklejać z nich
uśmiech
samotność
bezludna wyspa
pośród
wielkiego miasta
gniew
przecieka
przez palce
chmur
rzucając cień
na sens
chwil
bez pamięci
aż po kres
opamiętania
życie i śmierć
codzienna
gra pozorów
o szczęście
miłość
wieczność
nadzieja
dopinguje
tych co w tyle
ci co bliżej
zwycięstwa
przecierają oczy
ze zdumienia
że puchar
z tombaku tylko
nie ze złota
gasisz światło
zostaje ciemność
w jej objęciach
kreślisz
dziwne kształty
myśli
cichym szeptem
tłumaczysz
zasady które rządzą
światem
czego pragniemy
by stworzyć
własną historię
czas
odbić się
powstać z tą dziwną
pewnością
że gdy wiatr zawieje
uchronisz
się przed upadkiem
oddychać ciszą
wierząc tylko w siebie
i jak ptaki
wzbić się wysoko
nie robiąc krzywdy
nikomu
chcę
zadeptać pamięć
uciekając
leśnym duktem
w teraźniejszość
zrywam z drzew
myśli targane
wiatrem
wspomnień
zdobię bukiet
niezapominajkami
noc głucha
na obecność
ciał bliskich
i dusz
księżyc odarty
z martwych
uczuć
nie srebrzy
już nadzieją
poranka
za oknem
wieje tylko
chłodem
przedwiośnia

w oddali milkną
szepty wierzb
płaczących
za rogiem
ulic pędzących
donikąd
na skrzyżowaniu
myśli
dobrych i złych
ogień studzi
emocje
już nie
bujają
w obłokach
w ciszy
szukamy ukojenia
i spokoju
przez
niepoliczone dni
w duszy
samotność
kłębi się i rośnie
jak najtwardsza
skorupa
dzień
gdy skorupa pęknie
rozpadnie się jak mur
a z niej
skrzydlata siła
na nowo odkryta
już nie zginie
urośnie w siłę
aby wypełnić pustkę
i nie musi iść
samotnie w gąszcz
nieokreślonych ludzi
świat
otoczony
kwiatów płaszczem
pełen radości
i wspomnień
to dzień dobry
pełen obłudy
i grozy
to dzień zły
są dni
pośrodku tych
nadające pozytywne
wibracje
i budzące złość
słodyczą
budzą żądze
i złe instynkty
gałęzie goryczy
i oczy smutku
żyjmy więc pośrodku
tych emocji
obudźmy się ze snu
przez który możemy
stracić piękne
fragmenty życia
śnijmy na jawie
w nostalgii
chwil
żyjesz
słysząc
krzyk modlitwy
kamień
rzucony w dal
wraca odbity
o przeciwstawność
kochasz
ranisz
otwierasz
zamykasz
dajesz
odbierasz
darujesz
karzesz
proza życia
strzaskane mrozem
noce i dni
kruszą się jak lód
białą kołderką
przykrywają
szare myśli
pędzących ulic
przyprószone
okiennice wspomnień
kłują w oczy
soplami łez
ślepo skręcamy
w nicość
koniec początku
w środku
w nienawiści
tylko cierpienie
w cierpieniu
sama nienawiść
ukryty smutek
wypełnia duszę
cienie życia
oddalają się
białe kłamstwa
nie przeminą
nienawiść nie umiera
lecz żyje
cierpienie nie umiera
zabija duszę
o pół oddechu
przegrywasz
z przeznaczeniem
brnąc pół kroku
za daleko
w przeszłość
bez przyszłości
o pół wspomnienia
pustki
w spojrzeniu
w pół drogi
donikąd
odrywam
strzępy życia
od sensu
istnienia
marzenia usychają
odpadając
od myśli
błądzących daleko
nie zatrzymają
ich gałęzie ramion
sztywne od bólu
pękają i łamią się
rozczarowane
topią się
we łzach
umiera świat
część życia
ginie
w krętych
ścieżkach
obok
zakrętów trudnych
szukamy tożsamości
swego ja
zapatrzeni w siebie
nie dostrzegamy
innych
ulegamy wyborom
choć mogą nas zabrać
w złe miejsce
brudne ulice
pijane zaułki
przykrył
biały puch
niewinny
jakby chciał
wybielić
sumienia
tych na górze
i tych na dole
umilkł ptak
w klatce zamknął
swój śpiew
uciekł gdzieś
w bezruchu
zastygł piękny głos
nieszczęść
spłonął stos
i tylko cisza
w powietrzu
tulona bielą
śpiewała
o wolności
co pieśń ją zabiła
miłość
przecieka
przez palce
pośpiechu
zatraca się
w pogoni
za kolejną szansą
na lepszy byt
kalkulacja
chłodzi uczucia
zamieniając
serce w lodowe
kryształy łez
na dachu świata
stoi nieruchomo
smutek
na jego rozpostartych
ramionach
przysiadły kolejne
nieszczęścia
jak gołębie
znudzona miłość
odeszła
zbyt idealna
na codzienność
w pospiechu
zostawiła
niedomknięte drzwi
na przekór
przeznaczeniu
biegnę
pod wiatr
zadeptuje słowa
zagłuszam krzyk
gubię myśli
dobre
złe
łapię
drugi oddech