zbieram perły deszczu do szkatułki wspomnień na brzegu plaży zapomnienia kryształy łez nanizałam na nić niepamięci jak bursztyny wyrzucone w piach przewiąże nimi nadgarstki na pamiątkę
zasnąć by zatonąć w głębi nocy bezpowrotnie odkrywać pod powiekami nie zdobyte jeszcze lądy dryfować w objęciach Morfeusza bez końca by zbudzić się na szczęśliwej wyspie dnia
jak pustelnik stoję na skraju końca rozmyślam nie widzę słońca popaść w zapomnienie zniszczyć ostatnie wspomnienie ulepiona z gliny marzeń z wiatru zdarzeń rozpalona żarem gniewu rozkładam skrzydła poszukuje lądu miejsca wolności
kolejny dzień zabijam powoli przekręconym licznikiem spraw załatwionych i stosem szans niewykorzystanych hałasem ciszy brzmiącym złowrogo godziną rozciągniętą od świtu do świtu powoli zabijam kolejny dzień
w łachmanach na ławce odpoczywa los zadrwił z niej codziennie budziła się z nadzieją próbowała wdrapać się na szczyt spadła na samo dno liczyła na pociąg do stacji miłość nie zdążyła świat dookoła traci barwy i sens psuje każdą chwilę życia zrujnowała przyszłość zatrzaskując za sobą drzwi los wykupił jej bilet w jedną stronę na stację dla przegranych
nie da się tak po prostu wyjść z własnego życia zamknąć drzwi przed nosem innych zatrzasnąć wspomnień w szczelnej klatce przeszłości zostawić niedokończone sprawy ważne i błahych stos nie da się żyć gdy ciało za ciasne dla duszy
świat oskalpowany z ideałów wyższych wartości wymoszczony kłamliwą propagandą postępu ludzkości paraliżująca niemoc człowieka wyjść z chmary identycznych ludzi posłusznych aż do bólu uwolnić myśli z ramowych więzów zwrócić rozum stadu zbaranianych owiec trzeba wytyczyć nową drogę by dać głos milczącym już czas
życie labirynt bez końca pełen niskich sufitów przepaści jeszcze nieodkrytych ścian ustawionych po kątem prostym zapadniętych pułapek w drodze do tunelu bez tlącego się światła
gordyjski węzeł życia jak pętlę zaciskasz mi na szyi troski zasupłane w pośpiechu nie do rozwiązania uśmiechy bólem skręcone w grymas szczęśliwości rozsadzają skronie kłamstwa przecinają tętnice sznurem obietnic bez pokrycia
zbłądzić ludzka rzecz ignorancja przesycona zapachem toksycznego strachu ciężar pierworodnego grzechu skażonego kłamstwem śmieje się w twarz samodestrukcja pokój zagracony tomami ksiażek ostatni gest przemocy natężenie krzyku słabnie bez chamstwa zawiści marmurowe kolumny wzniosłych marzeń obnażają ból filozofia tej gry jest prosta ostatni zmysł pozostawić w stoickim spokoju
na krawędzi dachu o pół kroku zawieszona w bezruchu szukam sensu wczoraj uciekło w długie godziny bezludnej wędrówki dziś walczy o przetrwanie nocy o jutro
na mapie serca zaznaczam kolejne porty do zamknięcia gaszę latarnie duszy by nie zawędrował do nich kolejny zbłąkany wędrowiec przeludnione myśli nie tworzą już szczęśliwych wysp zimny front przynosi ukojenie samotności na rozgrzanej plaży rozczarowania
rzucam codzienność nudną i chmurną w pośpiechu nocy pakuję plecak emocji zabieram z sobą ciepły sweter i niepamięci garść ulubiony wiersz i ciszę zaklętą w wyblakłej fotografii zostawiam postronki nerwów zszarganych i maskę na dzień wchodzę w ciemność za sobą zostawiając wczoraj jutro świat może się skończyć i odwrotu od marzeń nie będzie
zgniotę miłość w papierową kulkę i rzucę gdzieś w kąt gabinetu chirurga rozdartych serc nie będę wróżyć z płatków akacji pisać wierszy spakuję walizki pobiegnę na lotnisko i już nie wrócę może jutro?
na niebie gwiazdy wokół cisza w cichej uliczce siedzą wpatrzeni w siebie on i ona przerzucają kartki wspomnień których czas nie uleczył nie widzą nic poza sobą ciche wyznania pięknie razem wyglądali tej nocy nic nie mogło ich rozłączyć lecz noc minęła a z nią sen o pięknej miłości ona i on podziwiają te same gwiazdy każde w swoim oknie
chwytam w dłonie ciąg słów przyćmiewam fałsz zdradę naiwność ale nie mam żalu sentymentu czy miłości pękło wszystko jak bańka mydlana wolność samotność życie znikam wszystko zapomninam tylko nie kradnij moich snów
opór uświadamia nasze istnienie od bezsensu do sensu dusza wypełnia przestrzeń ciała od ściany do ściany opór podłogi marzenia wbija w ziemię odbite od dna przebijają sufit nieba siła orlich skrzydeł opór
między kocham a odchodzę trzeszczy brama serca wysłużona nie pozwala trzasnąć drzwiami nie domyka się jak wyciągnięta dłoń dając szansę na cichy powrót tylko usta milczą deszczem łez
zbrodnia na sobie popełniona doskonała precyzyjna jak cięcia duszy rozszarpanej skrojona na miarę jak klatka w której uwięziono sens kolczastym drutem myśli rozrywa skronie codziennie od nowa przeciwko ludzkości skierowana dokonała się we mnie w tobie w nim w niej zamach na wolności spętanej w kajdany konwenansu ludobójstwo został tylko afekt serca skołatanego bezkarny
narodziłeś się bez imienia pierwszy haust powietrza zmroził bezbronne płuca podniósł się okrzyk buntu jesteś nieszczęśliwy los cię skrzywdził rozejrzyj się dokoła świat tonie we łzach tonie we krwi ból i cierpienie jedynie czujesz krwawe krople deszczu który nie oczyści już świata czujesz delikatne muskanie wyjącego z bólu wiatru który nikomu nie przyniesie ulgi
nie słyszę nic w duszy brak zaufania kłębią się i rosną niepokoje serce jak z lodu najtwardsza skorupa czasem tylko wyleci z niej skrzydlata siła od lat tłumiona krocząc po świecie urośnie w siłę idącego samotnie w gąszcz nieokreślonych i podłych ludzi