przez
pustynię życia
idę
nie zostawiając
śladów stóp
na piasku
nie szukam celu
nie kreślę dróg
nie wyznaczam szlaków
idę
bezszelestnie
mijam
kolejne przystanki
nie zatrzymuje się
nie odwracam
nie słucham
idę dalej
w milczeniu
niekończące się
godziny
ciągną się
o kolejne minuty
smutku
powoli odliczają
kwadranse bólu
nie pozwalają nocy
dotrwać
do rana
słońce umarło
kolejny raz
przekraczając
granice horyzontu
skrzy się
od złota i rubinów
rozrzucając klejnoty
po niebie
jest hojne
ale
tajemnice antypodów
zatrzyma dla siebie
nas pozostawi
w mroku
zawisła
między spojrzeniami
jak chmura
wypełniona gradem
uśmiechów i łez
bólu i radości
cisza
pęczniała
goryczy gniewem
zasłaniając niebo
krzykiem
balansuje
na krawędzi
kartki
zgorzkniałam
chcę walczyć
ale bez miecza
kochać
ale nie mam
serca
patrzeć
nie mając oczu
umiejętnie
schowana
zastanawiam się
nad sensem
istnienia
ja i moja apokalipsa
stoję w oknie
w lustrze nocy
przeglądam
myśli
coraz głębiej
zarysowane
zmarszczką uśmiechu
odliczam je
spadającymi gwiazdami
rozsądku
by zrozumieć
przemijanie
w kącie nocy
skulona
siedzę opatrując
połamane skrzydła
duszy
już nie mogę
patrzeć w niebo
spopielało bólem
codzienności
niszcząc
świąteczny błękit
gubiąc
resztki nocy
rozwiesza
białą flagę
niemocy
chcesz być obok
raz blisko
by usłyszeć szept
raz dalej
by nie poczuć ciosu
to znów bliżej
by zatopić się
w gąszczu emocji
pamiętaj
miłość to gra
jeśli
nie staniesz
do zawodów
to przegrasz
ból podwieszony
pod łańcuchem rzęs
skrapla się perłą
zbieram
jedną po drugiej
by nanizać
je na srebrnej nitce
najpierw
białą - jak rozczarowanie
czarną - czyli niekochanie
różową - kłamstwem wypełnioną
niebieską - jak niebo
spadające na głowę
szarą - jak każdy kolejny dzień
żal
już na zawsze
zamieszkał
pod powiekami
nocą
wszystkie myśli
są czarne
dusza od ciała
odchodzi
traci zmysły
jeden po drugim
nie słyszy
słów czułych
szeptem pieszczonych
nie czuje
dotyku
warg stęsknionych
dłoni niecierpliwych
i piżma na poduszce
nie widzi
prawdy uczuć
między kolcami słów
wbitych w pamięć
kryształami łez
w rzece kłamstw
tracę pod nogami
grunt
śliskie kamienie
kaleczą stopy
rzucając na kolana
zziębniętą duszę
nie ogrzeje się
już wspomnieniem
bo te ułudą
się stały
porwane z nurtem łez
rozbijają się
o brzegi
ramion nietrwałych
okruchy szczęścia
porwały motyle
one żyją
najkrócej
wciąż gramy
w podłej sztuce
zwanej życiem
świat
znów zapłonął
płomieniem zła
zaśpiewał pieśń
ciemności
naprzeciw troskom
wyrywamy
kierownicę życia
z rąk ludzi
dwulicowych
po środku
zamętu
zamknięci
w klatce
spłacamy życiu
ostatnią ratę
nieznani
nic nieznaczący
wśród
światowego ogółu
cierpiący
krzywdzeni
z dnia
na dzień
coraz bardziej
i mocniej
pogrążeni
zatopieni
w pustce pozostałej
po dzisiejszej
ludzkości
bezradni
agresywni
znikający w tłumie
innych
czekający
na uśmiech
spływający
z ust niewolników życia
przykuci żelaznymi
łańcuchami
do egzystowania
trzymamy mocno
ostatnie
fragmenty istnienia
obolała dusza
przybrała pancerz
by przetrwać
bezsenne godziny
pod powiekami
maluje
czarno-białe obrazy
chłodem myśli otulona
rozbija
kryształy łez
o próg świtu
dostrzegłam ją
między płatkami śniegu
szła bez celu
powoli
hipnotyzując
lodowatym spojrzeniem
obojętność
przeszyła mnie
na wskroś
kalecząc duszę
kryształami łez
rozdrapała
blizny na sercu
wypadły z nich
wspomnienia
pospiech wdeptał
je w bruk
biały puch
przykrył smutek
codzienności
skuta lodem
parkowa aleja
pustoszeje
z każdą godziną
mroźne gwiazdki
ścielą drogę
do myśli
rozgrzanych
płomieniem kominka
byle do wiosny
maluję słowem
autoportret myśli
akwarelą marzeń
płynę w stronę słońca
pod powiekami
kołyszą mnie
błękitne ramiona
aż do świtu
pastelą zbudzona
codzienność
nabiera ostrych barw
by temperą
zaznaczyć
radości i smutki
i tylko księżyc
węglem nocy
szkicuje
pożądanie
aż do utraty tchu
w ślepym zaułku
myśli zabieganych
spoglądasz
w spopielałe
oczy duszy
tam gdzie
widać marzenia
niespełnione
tam gdzie
cisza
wybrzmiewa
pojedyncze dźwięki
nadziei
los
zadrwił z ciebie
a nadzieja
nie była łaskawa
liczyłeś że
wzbijesz się ku słońcu
a spadłeś
na dno
z wielkim hukiem
psuł każdą
chwilę życia
przyszłość i miłość
zatrzaskując
za tobą drzwi
los
wykupił ci bilet
w jedną stronę
dla przegranych
odzieram pustkę
z nocy i dni
ciszę maluję
krzykiem
duszy pogubionej
między
wczorajszym bytem
a jutrzejszym niebytem
nic nie znajduję
za duża przestrzeń
dla zbyt małej ja
nasze
myśli tnące
słowa w nich
zamknięte
rozpalające zmysły
duszę kojąc
narzucają brzemię
wolności
zamknięto
je w przestrzeni
wyrazów ludzkich twarzy
jedna ból wyraża
inna radość
każda z nich
o czymś marzy
lochy niepojęte
bez krat
murów i drzwi
a w nich część
człowieczego
istnienia tkwi
mimo że piasek
w klepsydrze
nieustannie ucieka
nie szukaj sensu
bo go tu nie ma
chcesz
dalej biec
po szczęście
gdzie dębowy
rośnie las
drewniana chata
stoi w głębi
tam sen
odnajdziemy
czułe myśli
wtulimy w koc
nocy mrok
odejdzie w cień
by nie stracić
tego co bezcenne
zasnąć
by znaleźć
duszy ukojenie
pod powiekami
z ołowiu
ukryć ból istnienia
z dnia na dzień
z godziny ma godzinę
samotniej
zasnąć
by znaleźć
drugą stronę tęczy
i spokój
codziennie odchodzę
o kolejny krok
o jedną myśl
i zawieszony
w próżni gest
gubię uśmiechy
i rękawiczki
zapominam
daty i słowa
wyrzucam
to co zapamiętane
i to co w niepamięci
porządkując pustkę
oddalam się
o kolejny zachód słońca
pochmurniało niebo
w twoich oczach
już trudno
w nich dostrzec
moje odbicie
tuszuję rzęsy
by odnaleźć iskierki
których blask
gaśnie co dnia
za słoną powłoką
szukam malinowego uśmiechu
ale pozostał
tylko grymas
zarysowany zmarszczką
lodowe płatki
spadały z nieba
tnąc powietrze
mroźnym podmuchem
wtulona w drzewo
szukałam ciepła ramion
ale szorska kora
przebiła marzeń puch
rzeczywistość
była mroźna
płomienie
iskrzące w kominku
nie rozgrzały duszy
rozpaliły
tylko ciała
nic nie leczy
wspomnień
tak jak pragnienie
zapomnienia
przeskoczyłam
mur spojrzeń
by poczuć wolność
na skrzydłach ramion
uniosłam duszę
ponad konwenanse
tłumu
przecinając powietrze
pofrunęłam w ciszę
by odnaleźć siebie
uwięzieni
w sidłach losu
codziennie
wybieramy kolejne
cele do odsiadki
w izolatce
wydrapują na ścianach
rysy wspomnień
w tłumie
szukamy promieni słońca
odbitych w twarzach
tych co na straży
w karcerze
sylwetki tych co odeszli
odbijają się
od kraty do drzwi
czekają na wolność
duszy zakutej
w kajdanach myśli
zapatrzeni w dal
w milczeniu
zbieramy myśli
pogubione
na cmentarzysku
zdarzeń dawnych
w garści ściskając
okruchy spadające
w próżnię codzienności
tropimy nadzieję
pewnym krokiem
przemierzasz
próżnię tłumu
w poszukiwaniu
człowieka
sensu
celu
pokonują kilometry
zobojętnienia
mijając kolejne
twarze
dusze
myśli
zdzierają maski
by przejrzeć
na oczy
w oknie samotności
noc odchodzi
w stronę księżyca
powoli
mijając godziny
pełne rozczarowań
minuty radości
i sekundy szczęścia
zapamiętane
na zawsze