przez pustynię życia idę nie zostawiając śladów stóp na piasku nie szukam celu nie kreślę dróg nie wyznaczam szlaków idę bezszelestnie mijam kolejne przystanki nie zatrzymuje się nie odwracam nie słucham idę dalej w milczeniu
słońce umarło kolejny raz przekraczając granice horyzontu skrzy się od złota i rubinów rozrzucając klejnoty po niebie jest hojne ale tajemnice antypodów zatrzyma dla siebie nas pozostawi w mroku
balansuje na krawędzi kartki zgorzkniałam chcę walczyć ale bez miecza kochać ale nie mam serca patrzeć nie mając oczu umiejętnie schowana zastanawiam się nad sensem istnienia ja i moja apokalipsa
stoję w oknie w lustrze nocy przeglądam myśli coraz głębiej zarysowane zmarszczką uśmiechu odliczam je spadającymi gwiazdami rozsądku by zrozumieć przemijanie
w kącie nocy skulona siedzę opatrując połamane skrzydła duszy już nie mogę patrzeć w niebo spopielało bólem codzienności niszcząc świąteczny błękit gubiąc resztki nocy rozwiesza białą flagę niemocy
chcesz być obok raz blisko by usłyszeć szept raz dalej by nie poczuć ciosu to znów bliżej by zatopić się w gąszczu emocji pamiętaj miłość to gra jeśli nie staniesz do zawodów to przegrasz
ból podwieszony pod łańcuchem rzęs skrapla się perłą zbieram jedną po drugiej by nanizać je na srebrnej nitce najpierw białą - jak rozczarowanie czarną - czyli niekochanie różową - kłamstwem wypełnioną niebieską - jak niebo spadające na głowę szarą - jak każdy kolejny dzień żal już na zawsze zamieszkał pod powiekami
nocą wszystkie myśli są czarne dusza od ciała odchodzi traci zmysły jeden po drugim nie słyszy słów czułych szeptem pieszczonych nie czuje dotyku warg stęsknionych dłoni niecierpliwych i piżma na poduszce nie widzi prawdy uczuć między kolcami słów wbitych w pamięć kryształami łez
w rzece kłamstw tracę pod nogami grunt śliskie kamienie kaleczą stopy rzucając na kolana zziębniętą duszę nie ogrzeje się już wspomnieniem bo te ułudą się stały porwane z nurtem łez rozbijają się o brzegi ramion nietrwałych okruchy szczęścia porwały motyle one żyją najkrócej
wciąż gramy w podłej sztuce zwanej życiem świat znów zapłonął płomieniem zła zaśpiewał pieśń ciemności naprzeciw troskom wyrywamy kierownicę życia z rąk ludzi dwulicowych po środku zamętu zamknięci w klatce spłacamy życiu ostatnią ratę
nieznani nic nieznaczący wśród światowego ogółu cierpiący krzywdzeni z dnia na dzień coraz bardziej i mocniej pogrążeni zatopieni w pustce pozostałej po dzisiejszej ludzkości bezradni agresywni znikający w tłumie innych czekający na uśmiech spływający z ust niewolników życia przykuci żelaznymi łańcuchami do egzystowania trzymamy mocno ostatnie fragmenty istnienia
obolała dusza przybrała pancerz by przetrwać bezsenne godziny pod powiekami maluje czarno-białe obrazy chłodem myśli otulona rozbija kryształy łez o próg świtu
dostrzegłam ją między płatkami śniegu szła bez celu powoli hipnotyzując lodowatym spojrzeniem obojętność przeszyła mnie na wskroś kalecząc duszę kryształami łez rozdrapała blizny na sercu wypadły z nich wspomnienia pospiech wdeptał je w bruk
biały puch przykrył smutek codzienności skuta lodem parkowa aleja pustoszeje z każdą godziną mroźne gwiazdki ścielą drogę do myśli rozgrzanych płomieniem kominka byle do wiosny
maluję słowem autoportret myśli akwarelą marzeń płynę w stronę słońca pod powiekami kołyszą mnie błękitne ramiona aż do świtu pastelą zbudzona codzienność nabiera ostrych barw by temperą zaznaczyć radości i smutki i tylko księżyc węglem nocy szkicuje pożądanie aż do utraty tchu
w ślepym zaułku myśli zabieganych spoglądasz w spopielałe oczy duszy tam gdzie widać marzenia niespełnione tam gdzie cisza wybrzmiewa pojedyncze dźwięki nadziei
los zadrwił z ciebie a nadzieja nie była łaskawa liczyłeś że wzbijesz się ku słońcu a spadłeś na dno z wielkim hukiem psuł każdą chwilę życia przyszłość i miłość zatrzaskując za tobą drzwi los wykupił ci bilet w jedną stronę dla przegranych
odzieram pustkę z nocy i dni ciszę maluję krzykiem duszy pogubionej między wczorajszym bytem a jutrzejszym niebytem nic nie znajduję za duża przestrzeń dla zbyt małej ja
nasze myśli tnące słowa w nich zamknięte rozpalające zmysły duszę kojąc narzucają brzemię wolności zamknięto je w przestrzeni wyrazów ludzkich twarzy jedna ból wyraża inna radość każda z nich o czymś marzy lochy niepojęte bez krat murów i drzwi a w nich część człowieczego istnienia tkwi mimo że piasek w klepsydrze nieustannie ucieka nie szukaj sensu bo go tu nie ma
chcesz dalej biec po szczęście gdzie dębowy rośnie las drewniana chata stoi w głębi tam sen odnajdziemy czułe myśli wtulimy w koc nocy mrok odejdzie w cień by nie stracić tego co bezcenne
zasnąć by znaleźć duszy ukojenie pod powiekami z ołowiu ukryć ból istnienia z dnia na dzień z godziny ma godzinę samotniej zasnąć by znaleźć drugą stronę tęczy i spokój
codziennie odchodzę o kolejny krok o jedną myśl i zawieszony w próżni gest gubię uśmiechy i rękawiczki zapominam daty i słowa wyrzucam to co zapamiętane i to co w niepamięci porządkując pustkę oddalam się o kolejny zachód słońca
pochmurniało niebo w twoich oczach już trudno w nich dostrzec moje odbicie tuszuję rzęsy by odnaleźć iskierki których blask gaśnie co dnia za słoną powłoką szukam malinowego uśmiechu ale pozostał tylko grymas zarysowany zmarszczką
lodowe płatki spadały z nieba tnąc powietrze mroźnym podmuchem wtulona w drzewo szukałam ciepła ramion ale szorska kora przebiła marzeń puch rzeczywistość była mroźna płomienie iskrzące w kominku nie rozgrzały duszy rozpaliły tylko ciała nic nie leczy wspomnień tak jak pragnienie zapomnienia
przeskoczyłam mur spojrzeń by poczuć wolność na skrzydłach ramion uniosłam duszę ponad konwenanse tłumu przecinając powietrze pofrunęłam w ciszę by odnaleźć siebie
uwięzieni w sidłach losu codziennie wybieramy kolejne cele do odsiadki w izolatce wydrapują na ścianach rysy wspomnień w tłumie szukamy promieni słońca odbitych w twarzach tych co na straży w karcerze sylwetki tych co odeszli odbijają się od kraty do drzwi czekają na wolność duszy zakutej w kajdanach myśli
zapatrzeni w dal w milczeniu zbieramy myśli pogubione na cmentarzysku zdarzeń dawnych w garści ściskając okruchy spadające w próżnię codzienności tropimy nadzieję
pewnym krokiem przemierzasz próżnię tłumu w poszukiwaniu człowieka sensu celu pokonują kilometry zobojętnienia mijając kolejne twarze dusze myśli zdzierają maski by przejrzeć na oczy