za zaułkiem myśli czeka nas stracony czas błąka się od słów do gestów od ciebie i mnie od drzwi do drzwi co łaska szuka wczorajszego dnia potykając się o strzępy dzisiaj
pod powiekami świat pustoszeje w słonecznych promieniach w zieleniach traw pod błękitnym niebem tylko ty i ja skąpani w świetle gwiazd patrzymy w przyszłość idziemy przed siebie księżycową aleją w stronę mostu rzęs noc blednie powieki nabierają lekkości rzeczywistość wraca
idę ulicą skąpaną w deszczu emocje opadają kropla po kropli dusza oddycha świeższym powietrzem krok po kroku zadeptując błoto myśli lubię deszcz przynosi nadzieję rozbijając o bruk kryształy bólu
mroźna noc gwiazdy iskrzą powietrze kamienieje sople łez przebijają skronie myśli marzną rysując na szybach kolejne historie i tylko splecione dłonie ogrzewają duszę obecnością
powoli pęka skorupa zimna topnieje z każdym akordem słońca nad strumieniem cicho pobrzmiewa muzyka przedwiośnie na smyczkach gra łąki ogrzane promieniami palącego słońca wabią paletę nowych barw radosnym śpiewem witają matkę naturę ptaki powracające
rozpostarte ramiona anioła drogowskazem kamiennej drogi stojący w ciszy tonący w chmurach niemy świadek naszych poczynań skaczące ogniki poranku dyskretnie muskają jego skrzydła jego mistyka wprawia w zadumę
zamieszkałam na strychu wspomnień by uciec od codziennych spraw i trosk porcelanowe bibeloty pamięci studzą nerwy pluszowe łapki koją tętniące skronie myśli zatrzymują się powoli oczyszczając duszę
w labiryncie życia droga nasza w deszczu i wietrze w labiryncie spraw własnych mijamy się i zderzamy biegamy i przystajemy czasem rozmyślamy w labiryncie namiętności pogubieni sentymentalnie szepczemy o miłości niezwyciężonej a czas pędzi nie zwleka pełen naszych trosk
tęsknota tka misterną pajęczynę myśli buduje ścieżki w cztery świata strony przeszłość plącze z przyszłością teraźniejszość dzień po dniu wiąże supełki niepamięci by nie stracić krotochwil szczęścia
między bólem a istnieniem przechodzi cienka granica strachu jak poszarpana lina dryfuje na wietrze zmian trudno zachować równowagę robiąc krok wprzód cofamy się o dwa ból narasta z dnia na dzień cisza potęguje wybór istnienia
znalazłam schronienie w ramionach nocy wszystkie sprawy zamknięte u schyłku dnia poukładane jak książki na półce otulona kołdry czernią słucham kołysanki gwiazd spokojna szukam obrazów pod powiekami wspomnienia potęgują dotyk i oddech na szyi
arlekin pokochał kolombinę samotny i wściekły w swym marnym istnieniu patrzył z daleka i łzy ronił suche pozwoliła mu śnić i marzyć chwilę niedługą i trwali tak w miłosnym uścisku zgubieni ich kochanie przetrwa wieki
w kryształowym lustrze przeglądam świat odchodzi znika za horyzontem jak dzieciństwo pełne śmiechu i młodość urzekająca jak sen
lustro lśni bez rys i skaz odbija się w nim szlachetność dobroć dojrzałość wsparta na ramieniu czasu stąpam cicho i ociężale pełna melancholii patrząc w kryształowe lustro
w smutku nie widać oczu rozpływają się łzami słone myśli gorzkie słowa piekący ból rozsadza skronie aż do kości wspomnień pulsują gesty nierozpoznane pomiędzy bytem a niebytem w ciszy serca
włóczę się od dnia do dnia by w nocy oswoić samotność pod powiekami rysuję obrazy niepamięci kreską zapominam codziennie od nowa słowa i gesty kontury uczuć majaczą na horyzoncie świtu by zniknąć za kotarą opadających rzęs
nie chcę być Syzyfem choć codziennie toczę głaz pod górę coraz wyżej i dalej nie zatrzymuję się myśli wyprzedzają słowa gesty galopują między nami nie chcę być Syzyfem ale nie mogę przestać
w płomieniach ciszy gaśnie ból rozpaczy milczenie jak balsam otula skronie serce miarowo wybija rytm spokoju na raz - łagodnieje gniew na dwa - znika strach na trzy - powoli płyną łzy
gasną myśli zamknięte w kloszach lamp widzę je upadłe płytkie puste jak dzisiejszy świat warto posłuchać co mówią do nas mijane chwile ich szelest nie zapisał jeszcze wszystkich przewracanych stron
poranna kawa gazeta każdego dnia te same drogi umieramy powoli stając się niewolnikiem przyzwyczajenia paleta emocji traci barwy na biurku stosy kartek niezapisanych i tylko serce bije mocniej w konfrontacji z błędami i racjonalizmem
zardzewiałym kluczem otworzyłam furtkę starego ogrodu tu nieśmiało wstaje poranek wielobarwny labirynt śpiew ptaków mgła szumu drzew ukoją zbolałą duszę wiatr na chwilę przeniesie cię do krainy marzeń aby osuszyć łzy i radość w sercu wzniecić
zanurzam się w myślach zegar bije wolno by nie spłoszyć chwili bez księżyca bez gwiazd zgasło słońce na pochmurnym niebie deszcz łez zbiera się w chmury wiatr groźny wieje kartki z kalendarza spadają wolno by swym biegiem nie spłoszyć marzeń
pamięć granitem nabrzmiewa składa sentencje od serca do łez słowo po słowie marmurem odziane nabiera znaczenia wyryłam DNA myśli w kamieniu dojrzewa z każdym dniem
w ciszy zmrok zapada szybciej gęstnieje z minuty na minutę pełen szeptów półsłówek półgestów jaśnieje co pół chwili kolejną myślą słowem gestem świt nadchodzi z każdym krokiem
stoi dumnie obdarte z życia poszarzałe bólem silne i wytrwałe nagie pozbawione złudzeń wiatr smaga połamane żalem ramiona rozpostarte ku słońcu szukają pocieszenia zbiera siły by zakwitnąć nadzieją
droga życia kamieniami usłana a dusza grzęźnie w udręce kraina wyobraźni za zamkniętymi oczami brnie niezłomnie do przodu nadzieja często zawodzi nikt nie zna jutra
o jeden ból za daleko pękła cisza rozsypując hałas słów płyną rwącym potokiem nurt porywa sens kolejnych dni nikną znaczenia gubią się zmysły pustka gromadzi minuty miarowo spokojnie na czas