wypatruję dzikich gęsi nasłuchuję krzyku jesieni wiatr igra ze słońcem liście ścielą dywan u moich stóp labiryntem babiego lata idę przed siebie to mój czas
żyją po cichu zagarniając pod skrzydła strach i ból są jak cień zawsze pół kroku za każdą myślą słowa zamieniają w czyn i tylko pereł łzy nanizują na wspomnień nić
mam tylko noc pełną gwiazd opiekuńczych wtulona w ciszę trwam przyjaźnię się z księżycem jemu powierzam swój ból z nim dzielę radość a potem świta i nie zostaje mi już nic
samotność przyjaciółka duszy przychodzi znienacka niezapowiedziana zostaje na dłużej mości sobie gniazdko od środka mebluje myśli chowa emocje zatrzymuje czas
idę brzegiem morza przez ruchome piaski marzeń sama grzęznę w codzienności po kostki wiatr plącze włosy rozwiewa myśli usypuje wydmy ze strachu i rozpaczy
w skale wykuta cierpliwość mięknie drążona łzą kropla płynie powoli krusząc kamienne serce słońce suszy okruchy wdeptane w piach mienią się kryształem duszy
myśl za myślą czas płynie szybko słowo goni słowo zdania tracą sens gest za gestem bez znaczenia dzień za dniem banał uwięzionych trybików powtarzalność robotów kalka kalki życie
nie gonię już słońca ogrzewam duszę w bledniejących promieniach wiatr odsłania poszarzałe troską niebo ptaki szukają schronienia w koronach drzew liście spadają szelestem deszcz cichutko łzawi idę naprzeciw jesieni
życie pełne nieżycia galopuje przed siebie gubiąc szczęście gdy przystanie ma wokół siebie tylko pustkę echo zapamiętuje niespokojne kroki i zmusza by biec dalej
pokruszyłam duszę jak chleb wiatrem niesione okruchy szukają schronienia w koronach rosochatych wierzb w szumiących kwiatami łąkach na skrzydłach barwnego motyla dryfują w kałuży pełnej złudzeń wdeptane w bruk czernieją i twardnieją i tylko ptaki karmią się nimi wydziubując resztki z zakamarków serca
między ciszą a krzykiem kiełkuje myśl rośnie powoli zakorzenia się głęboko w duszy w sercu w rozumie wypuszcza nowe listki pełne wątpliwości pąki pękają codziennie podlewane racją aż do pełnego rozkwitu
fala rozbiła życie o ostre krawędzie skał dusza uleciała na skrzydłach krzykiem dzikich mew niesiona bezwładne rozpaczą ciało dryfuje w nieznane i tylko słońce chowa za chmurą swój żal
za dużo wspomnień zacierają się daty obrazy blakną słowa milkną pustkę przykrywa kurz nie chcę pamiętać wszystkiego i niczego porządkuję czas przeszły robiąc miejsce na przyszły teraźniejszość nabiera barw i znaczeń zajmując coraz więcej myśli
przyjaźnię się z samotnością jesteśmy nierozłączne bezsenne noce są naszym azylem dusze rozkładają skrzydła do lotów słowa nabierają znaczeń czas odlicza tylko wspomnienia
słowa tkają pajęczynę w której skryją twarz anioła siłę diabła dojrzewa w nich życie budując świątynię miłości rośnie strach między bólem a opętaniem milkną w samotności potęgując znaczenie gestów słowa budują most między sercem i duszą by odnaleźć drogę do szczęścia
czas jest kłamcą doskonałym płynie za szybko zostawiając za sobą niedopowiedzenia słowa rzucone od niechcenia ludzi odepchniętych czyny niedokonane udając lekarza nie leczy ran ból sam się regeneruje w dzień zanika by w nocy znów blizny przemówiły nie daje zapomnieć tylko przykrywa wspomnienia kurzem codzienności
zrzuciłam z ramion balast dni minionych powoli odzyskuję siłę prostuję plecy wiatr rozwiewa myśli rozzrzuca słowa które uwięzły w milczeniu świt odsłania niebo nieśmiałe promienie ogrzewają skały charakteru wspinam się na nie by zaczerpnąć wolności rozpościeram skrzydła ramion by pofrunąć zatopiona w puchu chmur zbieram siły by żyć
wędruję labiryntem nocy by odkryć tajemnice zapisane w gwiazdach ślepe uliczki prowadzą do wspomnień splątanych srebrną nicią utkałam z nich suknię strojną by w falbanach ukryć strach osamotnienia w zwierciadle księżyca odbity drogowskaz wskazuje cztery świata strony kręcę się w kółko wiatr zadeptuje ślady myśli plączą nić Ariadny byle do świtu na końcu wędrówki błyszczy słońce wskazując drogę do szczęścia
zamknęłam drzwi duszy przed szarością codzienności spopielały tryb obowiązków zaprząta myśli od-do dzień po dniu ciemnieją twardnieją aż do kamiennej niemocy zmian i tylko stalowe nerwy naderwane troską potrzebują gołębiego puchu by zatopić się w srebrnej nocy
znalazłam schronienie w myślach światłoczułych jaśniejących nadzieją na jutro bez trosk na skraju tęczy porzucam wczoraj przepełnione bólem słowa jak kamienie zostawiają trwały ślad niezabliźnionych ran dziś wypala piętno niszcząc misternie utkaną duszę milczenie chroni przed obłędem nie dając nic w zamian i tylko księżyc co noc czeka z kołysanką by sen ukoił żal
w milczeniu znacząc żal kroplami łez kryształy smutku oprawia w srebro nocy naszyjnikiem tęsknoty oplata szyję aż do utraty tchu dusza cierpi w samotności bo serce szuka drogi ucieczki
noc samotna przystań duszy umartwionej aksamitem czerni otula czas płynący zbyt szybko do rana łagodzi troski pyłem gwiazd posypane księżycowym pyłem maleją by zniknąć wraz z pierwszym słońca promieniem
krzykiem mew rozwiane fale uderzają o brzeg spokojnego morza pachnie tatarakiem szumiącym niepokojem słońce niesione na niecierpliwych skrzydłach rozgrzewa kamienne plaże serc i tylko latarnia morska w ciszy czeka na sztorm duszy
wspomnienia budują przystań dla myśli powracających na brzeg duszy łapią za serce jak motyle do siatki łopotem słów uskrzydlone nie dają o sobie zapomnieć z nurtem łez płyną do następnego portu dnia