nocą nad rzeką jest cicho uśpiony nurt koi zmysły szumem tataraku w piasek wdeptane marzenia podlane łzami czekają na swój dzień kołysanka cykad igra z płomieniem ognisk dogasających aż do świtu
przydałby się człowiek wśród tłumu masek półgestów i spojrzeń kiwających głową na tak i na nie przydałby się człowiek wśród stosów słów wyrzucanych ot tak by nie milczeć choć sensu w tym za grosz przydałby się człowiek bliski z ramionami jak skrzydła orła w których schronić się może każdy strach
uciekłam by nie pamiętać bólu tętniącego w skroniach ciszy ogarniającej duszę myśli plączących każdy gest patrzę na zegar i czekam aż zacznie odmierzać godziny pełne życia nie wrócę do pustych ścian duszy
niebo pocięte bólem wylewa łzy nad naszym losem deszcz przynosi oczyszczenie ptaki śpiewają wiatrem niesione emocje schłodzone ciszą powoli wracają do żywych w kałużach przegląda się zły los z bagażem samotności mu nie do twarzy
gniewem odliczam godziny samotności noc potęguje pustkę cisza brzmi złowrogo choć nie bierze jeńców grozi stanem wojny serce i rozum dwa odległe bieguny walczą o duszę to niebezpieczna strefa wpływów kto ją zdobędzie przetrwa
sympatycznym atramentem dusza spisuje myśli drżące słowa jak liście na wietrze unoszą się i opadają tworząc stosy fraz bezimiennych składane nieporadnie chcą wyrazić niewyobrażalne czas buduje pomost pomiędzy tym co napisane a tym co niedopowiedziane
uciekłam w głąb siebie by odpocząć w zakamarkach duszy ukryłam strach o jutro bez pokrycia w myślach przechowuję gesty i słowa dobre i złe wszystkie pod powiekami pielęgnuję obrazy szczęścia malowane uśmiechem serc dzielę się ciszą wypełnioną snem szybko bo świt nadchodzi
zapadam się w mrok codziennie od nowa droga do świtu coraz dłuższa czas nie jest sprzymierzeńcem samotność otulona szalem ciszy rozpada się na atomy bólu by przetrwać strach o życie
nocą dryfuję po oceanie samotności zbudowałam tratwę z myśli wnoszą mnie i zatapiają rozbijając się o mielizny duszy płynę aż po horyzont świtu szukając spokojnej przystani dla serca
zgubiłam rytm serca pojedyńcze akordy burzą spokój duszy fałszywe tony wybrzmiewają ból jak dzwon wzywający na wojnę śpiew ptaków łagodzi ciszę grzmiącą burzą uczuć z wiatrem tańczę do utraty tchu by uspokoić serce
tak łatwo odejść zrobić krok by zamknąć za sobą kolejne drzwi iść przed siebie nie pamiętać nie odwracać głowy gubiąc po drodze resztki wspomnień szukamy nowych słów wypowiedzianych wykonanych gestów i ludzi
dusza uwięziona za kratami myśli odsiaduje wyrok samotności kajdany słów odbierają mowę wiążą zmysły niemocą i tylko łzy rozbiją kolejny mur z cegieł pustki ułożony
gniew rzucany niebiosom jak modlitwa doskonała oczyszcza duszę myśli i słowa rzucane z wiatrem odbijają się echem od chmur spadają na ziemię z hukiem ciszy jak rozgrzeszenie
godziny topnieją jedna po drugiej noc staje się dniem by znów zanurzyć się w mroku gwar ulicy stygnie ptaki śpiewają cisza puka do drzwi myśli biegną byle dalej szybciej wyżej osamotnione maratonem szukają celu bezskutecznie
w równoległym świecie szukam ukojenia w ramionach nocy czeka bezpieczny sen błyszczący kołysanką gwiazd aksamitna cisza od środka rozsadza pustkę wypełniającą duszę myśli niespokojne piszą nowe scenariusze samotności
bez słowa cisza kamienieje szeptem wiatru nie przynosi ulgi gęstnieje pustymi dźwiękami bez wytchnienia myśli krążą jedna po drugiej szukając celu w milczeniu
ołowiana kurtyna powiek opada z hukiem w teatrze snu igrają cienie dobra i zła noc powoli odchodzi w zapomnienie za następnymi drzwiami czai się świt przynosi nowe role w starym scenariuszu życia
noc ma fakturę doskonałą rozciąga aksamit pod powiekami duszy gwiezdnym pyłem haftując sny ból zamienia na koszmary szarością malowane kontury wyraźnieją z każdym świtem
igram z wiatrem kołyszę się w rytmie jego fal rozpuszczam myśli jak uwięzione w koku loki ścigam się z deszczem po schodach do nieba tańczę w szamańskim amoku by oczyścić duszę między kroplami rozbijam kolejne słowa bez pokrycia
popękało niebo błyskiem złowrogim rozlało ból wokół nas wiatr rozsiewał strach frustracją łamał ramiona drzew w oczy sypnęło piaskiem zmian zapadła cisza i noc odetchnęła z ulgą
z kryształów łez zbudowałam lodowy pałac to azyl dla duszy osamotnionej w komnatach myśli ukrywam klejnoty wspomnień płomień kominka trawi strach i ból
kolejną zmarszczką szkicuję ból w kącikach ust spod powiek spływają emocje kropla po kropli drążąc skałę duszy milkną myśli słowo po słowie zamiera sens rozpacz formuje szeregi załamując gałęzie zmęczonych rąk
co rano rozpadam się na atomy lewituję pomiędzy bytem a niebytem składając w całość myśli i słowa noc jak świat równoległy zapada cicho łapie atomy w splątaną sieć gwiazd
kolekcjonuję noce bezsenne i ciche wypełnione pustką aż po brzegi świtu gubię dni naznaczone pośpiechem samotnością w tłumie i bólem rozdzierającym skronie aksamitną czernią otulona szukam ukojenia wśród zimnych ogni gwiazd
zamknięta u pustce siedzę w bezruchu nie mogę złapać tchu milknę sparaliżowana bólem dusza uwięziona w szklanej pułapce myśli nie rozwija skrzydeł pustka gęstnieje ciszą zapada mrok strach zamyka oczy i walczy ze sobą
jestem słowem niewypowiedzianym przeklętym i świętym szeptem pereł zdobywam szczyty kryształami łez ranię duszę aż do kości buduję mur z cegieł równo dobranych by krzykiem ratować świat