czas ucieka
z minuty na minutę
zniekształcając
perspektywę
wspomnień
wczorajsze radości
stają się jutrem
bez szans
niewiadomą
i tylko
smutne godziny
trwają
za długo
życie
składa się
z prostych słów
wypowiedzianych
przez ludzi
napotkanych
na drodze
wędrując między
prawdą a fałszem
sam będziesz
wiedzieć
który
most
za sobą spalić
na skraju tęczy
między burzą
a słońcem
szukam schronienia
zostawiam za sobą
miłości nieuporządkowane
targające duszą
sztormy
przegonię je
uciekając
przed siebie
gdy niebo zajdzie
ognistą jutrzenką
zwiedzę trzy światy
na granicy snu
tam gdzie noc
jest
najpiękniejszym dniem
noc
stępiła
słowa
wypowiedziane
w pośpiechu
usypia
myśli zabiegane
kołysanką
zimnych gwiazd
dzień po dniu
wybieramy
swoje piekło
z rozmysłem
wchodzimy
w płomienie
codzienności
paląc za sobą
wszystkie mosty
jak wiatr ulotna
zraniona
milczeniem
odrywa
kawał serca
pełno
jej wszędzie
długo
nie gości
lubi się zezłościć
czasem matką
nauczycielem życia
sypie w oczy
po cichu
kroczy
nie widzi jej nikt
ona się wstydzi
to nadzieja
pod powiekami
skryty ból
szkicuje
źrenice smutku
atakiem wspomnień
zamienia je
w pustynię łez
martwym
spojrzeniem
patrzy
gdy śmiech
rozsadza skronie
strach
wystawiony na próbę
milczeniem
zbroi się
w cierpliwość
wsłuchując się
w głos serca
nabiera
woli walki
rozumem
codzienność
pokryta
czarną łuną
zepsuty zegar
odmierza czas
bezimienne
postacie
suną samotnie
bezgłośnie krzycząc
ciągnięta
jak marionetka
sznurkami
ludzkiego wzroku
osaczona
w domu
przeraźliwie pustym
z samotnością
dzień w dzień
bez fundamentów
z skrzypiącym sercem
siedzi starość
wpatrzona
w pustą drogę życia
nieświadomy
swojej mocy
człowiek
nadając
sens słowom
daje życie
utkany
miłością
biegnie
przez zatłoczone
brudne ulice
stworzony
przez słowa
nigdy
niewypowiedziane
żyje w kłamstwie
nie ma
wartości
wypowiadając
słowa
zatraca
ich sens
nieświadomie
spójrz za okno
wsłuchaj się
w szelest liści
chaos
zamęt
szmer
wspomnienia
mnie gonią
i uciec
nie mogę
idą za mną
lasem ulic
niczym cienie
niech będą
żyją we mnie
i poza mną
nie będę
im się opierać
przecież
bez cienia
nie ma człowieka
nad przepaścią
niepamięci
stąpam krokiem
niepewnym
zwodzonym
mostem
nieprzyjaciół
pokonuję
drogę
bez celu
idę
zostawiając
za sobą
brylanty
na skraju rzęs
na dnie piekła
z czartem
wznoszę toast
czarą goryczy
brzęczą kielichy
bólem
wypełnione
po brzegi
krwistym winem
podkreślając smak
zadanych ran
wypełniam
przestrzeń emocjami
trzymam
je w ryzach
wybierając
komnaty życia
ulepione z marzeń
pozbawiona
sztywnych reguł
rozpalona
żarem gniewu
wędruje do celu
rozbijam
powietrze
poszukuję lądu
miejsca wolności
na przystanku
świat
rozbieram myśli
z ubrań słów
przyciasnych
odzieram
z metafor
na wyrost
kreślę
od nowa
zwyczajnie
ot tak
nagie
zyskują
na znaczeniu
noc odziera
z kłamstwa
dzień
rozlicza
słowa
z obietnic
niewypowiedzianych
z gestów
niedopowiedzianych
z milczenia
nie rozgrzesza
z obojętności
tylko
godziny sumień
rozciąga
aż po brzeg świtu
nie milkną dzwony
pochwalne
obrzucających się
błotem
braci
wznoszą ręce
do nieba
a ty
łamiesz je
wichrami
wojny
patrzą w górę
z nadzieją
a ty
nie dajesz
znaku
życia
czekają
na chleb
bo kamienie
stępiły
im smak
modlą się
o jutro
bez zła
a ty milczysz
wierzą
ze wszech miar
a ty
gdzie jesteś?
gwiazda
spadła na ziemię
droga i cel
jeden bilet
powrotu brak
weszła do domu
miłość
rozpaliła
ogień w kominku
niebo
utrzymywało gwiazdy
las
przenosił słowa
deszcz
omywał łzy
słońce
dawało nadzieje
kamień
spadł na drogę
gwiazda zgasła
wiatr
tak chciał
zdmuchnąć płomień
zakrztuśmy
się znowu
naszą bezsilnością
czerwieniącej róży
która kolcami
oplata nasze skronie
ciągniemy
w dół
przepaścią jutra
gdzie po lichym moście
znowu będziemy
się piąć
każdy swoją
ścianą
słońce wschodzi
czas zacząć
kolejną grę
o brylantowe nic
życie
uwiera
tak bardzo
chce się wyrwać
skoczyć
z mostu bezsensu
na łeb
na szyję
znowu
zakłada
gorset egoizmu
jak ostatni krzyk mody
dla kogo
to wszystko
traci przestrzeń
gubi czas
na bliskość
nie wierzę
że istnieje
delikatna
pajęcza sieć
oplatająca nas
gdzieś
na przestrzeni wieków
wiarę
wiatr poniósł
w górę
gdy wraca nad ranem
zmęczona tęsknotą
usypia głęboko
przykryta
kocem smutku
po uszy
dokładnie
w ciszy snuje
się oddechem
bezbarwnym
bezkształtnym
czasem stuka
w okna serca
subtelnie
uparcie
jutro śpiewa
nam kołysankę
leniwie
drżąco
zostawiła nam
posmak nadziei
i odeszła
a my nawet
tego nie zauważyliśmy
za murem cynizmu
barykaduje się
tęsknota
uzbrojona
w lęk
przed brutalną
teraźniejszością
strzela
do świata
ostrą ironią
celnie
wychodząc z siebie
przyspieszam krok
by odejść
jak najdalej
nie odwracam się
za siebie
nie rozglądam
tylko nasłuchuję
jak stukot
kroków
cichnie w oddali
łza płynęła
po szkle
zwiewnym tańcem
ruchem zwinnym
jak szept
błyszcząca
niczym diament
z promieniami słońca
zamiast oczu
perłowym
uśmiechem witająca
w ciele
bez serca
spłynęła
gasząc
na zawsze
płomień duszy
ludzkie głosy
słyszę morze
rąk tonących
proszących
o ratunek
fałsz
taki nieczysty
przerażająco realistyczny
namacalnie dotkliwy
nieprawda
skrywana w skroniach
krew
krążąca w sercu
podobna
do trucizny
uszczypliwa uwaga
wtrącone zdanie
ten
dziwny dzień
lirycznie tajemniczy
lukrowy sen
magiczny
krótkie ja
stworzone
choć na chwilę
i tylko róż
na policzkach
i pomadka
wciąż ta sama
w brudnopisie życia
kreślę dzień
następny
zmieniam
kolejność myśli
metafory gestów
nabierają barw
i znaczeń
wymazuję marzeń
rzędy zapisane
skreślam
fakty pełne słów
świadomie
dopisuję
życzeń stosy
niespełnione
bez zastanowienia
zatopieni
w gwiazdach
jesteśmy przerwą
w ciszy
motorem życia
marzenia
dają nam skrzydła
czekamy
aż zdmuchną z nas
stertę
zastygłych liści
podarują nam
oddech
letniej bryzy
westchnienia szczytów
o świcie
bukiet fiołków
muśnięty
sennym słońcem
zasmakujmy
w miłości
nawet jeśli
to tylko
kolejne słodkie kłamstwo
w ustach życia
otwarte ramiona
świata
tak obce i odległe
budują most
nad przepaścią
myśli
by ławiej było
zdobyć
jego krańce
zamkniętym
w sobie
brakuje odwagi
by
zrobić krok
pokonać lęk
a most
niszczeje
jak najdalej
w bezkres słów
uciekam
stąpając
na granicy
jawy i snu
jak najciszej
wołam
by nie zbudzić
wiatru
krzykiem mew
jak najszybciej
zapominam
by
zacząć znów
od nowa
trucizną kłamstw
przyprawiasz
czas
przeszły i przyszły
smutek teraz
widać w oczach
które nie patrzą
a ty
milczeniem
mówisz
najwięcej
uzbrojeni wiarą
w jutro bez ofiar
strzelali
do wroga
nadzieją zwycięstwa
granatem sumień
wybuchła młodość
zdławiona niewolą
dusza krzyczała
zalaną krwią
wczoraj walczyła
o uśmiech matki
słońce nad zgliszczami
z biało-czerwonym
sztandarem
ulice
bez głodu
ruin i trupów
dziś patrzą
na pędzące miasta
obojętności
i tylko
głeboką zmarszczką
po policzkach
spływa z ich oczu
wolność