łzy
wypalają oczy
kryształami
bólu
iskrzą się
rozpaczą
jak czarnym
diamentem
klejnoty
smutku
rozświetlają noc
by nie zbłądzić
w mroczny
zaułek
myśli złych
rzeczywistość
wypala duszę
doszczętnie
niszczy
wyobraźnię
do końca
przytłoczona
codziennością
nie ma
już czasu
na sny
i marzenia
choć umarła
po raz kolejny
skrzy się od złota
i rubinów
rozrzuca
te klejnoty
po niebie
hojnie
a w nas tylko
mrok i zagłada
dziwny dzień
tajemniczy
magicznie
nierealistyczny
nieprawda
skrywana
w skroniach
oczy kłamią
krew krążąca
w sercu
podobna
do trucizny
fałsz
taki nieczysty
przerażająco
realistyczny
namacalnie
dotkliwy
milczenie
dusza
zapada się
coraz głębiej
w kamienny
grób upokorzenia
ona
wszystko
przetrzyma
uwięzienie
ból i pustkę
samotność
jest głazem
najcięższym
droga
którą nikt
nie idzie
wzbija nas
do słońca
jak Ikar
na woskowych
skrzydłach
ciemną nocą
diabeł
z piekielnych czeluści
kalecząc serce
i skrzydła
stoi
na środku drogi
patrzy
przed siebie
nadzieja
musisz żyć
więc lecisz
dalej
na skrzydłach
anioła
szczęście
zabija powoli
precyzyjnym
strzałem
odbierającym
sens
przeszywa
duszę
na wskroś
na ostro
bez żalu
szybko
i bez bólu
nie ma czasu
na łzy
bez tchu
byle dalej
biegniesz
przed siebie
w pustkę nocy
bez tchu
byle szybciej
oddalasz się
od wspomnień
bez tchu
byle wyżej
wspinamy się
po kolejne
marzenie
bez szansy
na oddech
kryją się
przed sobą
kłamią
sztucznie uśmiechając
uciekają
kiedy mogą
innych przeklinając
dobro ze złem
się prowadza
a śmierć z życiem
idzie w parze
wśród pradawnych
uprzedzeń
nietrwały
obieg słów
błądzi w otchłani
życia
niesławni prorocy
ludzkich kłamstw
roznoszą
cierpki zapach
rozczarowań
wyimaginowanych prawd
poezja jest
ratunkiem
pośród burzliwych
fal destrukcji
ona jedyna
otwiera umysł
na tajemniczy
blask światła
gaśnie światło
w twoich oczach
ulatują cechy
zakorzenione
w najgłębszym
zakątku serca
roznoszą
się równomiernie
niekiedy ukradkiem
w górę
do ptaków
w dół
wzrastają
w ziemię
i trwają tak latami
wnikając w
nasze umysły
osłabiając czujność
odpada
wszystko
co na zewnątrz
zostaje
tylko dusza
matką
jest rozpacz
przyjacielem
samotność
opiekunem
strach
nieodłączni
towarzysze
katuszy
życia
wierni
odpoczywają
tylko
krótką chwilę
by ciasnym
pokoju serca
rozsiąść
się wygodnie
gdzieś na końcu
nie tego świata
ból
paraliżuje
skronie
silny
jak pamięć
niepamięci
zdarzeń
tych ważnych
i tych mniej
w głębokiej zmarszczce
ukryty
czas beztroski
gdy śmiech
osuszał
łzy
każda z nich
spłynęła
po policzku
własną
historią
nocą otulona
uciekam
w samotność
ciszy
kołysanka gwiazd
przynosi ukojenie
srebrne sny
szczęściem
podszyte
trwają
do pierwszego
świtu
a potem
przebudzenie
wśród tłumu
poranka
i zaspane słońce
śledzące
każdy nasz krok
cisza
złowroga
jak zbrodnia
na duszy
dokonana
ostrzem
słów stępiona
przysiadła
w kącie
czeka
na gest rozpaczy
w nieskończoności
myśli
uwięziony
milczy
choć
nie brakuje
słów
zadzieram głowę
do słońca
uśmiechem
oplatam niebo
błogie lenistwo
usypia duszę
cykadami
marzeń brzmiących
i tylko
chłód lasu
nie zdradza
swoich tajemnic
ciepłym dotykiem
lato
otula noc
srebrzystą
w otwartym oknie
zbieram
perły
spadających gwiazd
chłodząc
zefirkiem
zmian
emocje uśpione
zamknięta
w kokonie
cicho płacze
świat szary
świat bury
zabija
z życia szydzi
z szat obdarty
moknie
ludzkie życie
gdzieś
tam mija
wyjdź za mury
krzyczeć
pragnij
nim twe ciało
skona
cierpienie
uszlachetnia
serce
bliznami poranione
uwięzione
w pułapce
trosk
pulsuje bólem
by rozerwać
łańcuchy
samotności
z rozsądku
w bezkresie
nocy
kontury bezsensu
ostre
jak brzytwa
kaleczą
brzegi duszy
tam
gdzie spotyka się
z ciałem
kryształową łzą
nie szukaj
zagubionych
szczęść
przeszłość
zadeptała
je myślą
o nieznanym
podążając
w głąb
siebie
odkryjesz
nowe lądy
dawne
trzeba opuścić
na zawsze
niektórych
ludzi też
dzień rodzi
nowe pragnienia
dostaje
szansę
na istnienie
stąpam boso
po trawie
zanurzam włosy
w innym odcieniu
ale ich kolor
taki sam
charakter
wciąż jak żywy
stały
wierny
codzienność pokryta
czarną łuną
zepsuty zegar
odmierza czas
zapomniał
bezimienne postacie
bezgłośnie krzycząc
stoję pośrodku
rzeczywistości
kryształami łez
wyszywała
sukienkę
utkaną z codzienności
tuszowała rzęsy
troską
o nic nieznaczące
jutro
wyczesywała
wiatr
z potarganych
marzeniami włosów
nowymi szpilkami
zadeptywała
wczorajsze ślady
i żyła dalej
na otwartym
morzu
płyniemy
przed siebie
po bezkresy
przybić
czasem do brzegu
nie rzucać
się z rozpaczy
za burtę
w morską otchłań
podziwiać życie
mimo niepomyślnego
wiatru
pod pełnymi żaglami
płynąć
poza zasięgiem
sztormów i burz
do celu
umieram
codziennie żyjąc
od świtu do świtu
w pajęczych myślach
uwikłana
bólem istnienia
przytłoczona
umieram
w ciasne ramy
wtłoczona
od świtu do świtu
w matni zawieszona
codzienne
zatracam się
od nowa
by przeżyć
zajrzeć w głąb
swojego serca
spojrzeć
w duszy lustro
by poruszyć wnętrze
świat
gdzie banknot
jest królem
ciągle żyje
w błędzie
zwalczać
trudy dnia
i ciemność nocy
pomagać
gdyż czas nie czeka
poznać siebie
to sztuka
największa
zabrałeś słońce
z nieba
pełnego trosk
zalałeś łzami
szare dni
zakurzone
bezradnym pośpiechem
powiałeś chłodem
gdy przyszło
orzeźwienie
rozsypałeś
nadziei garść
pod drzewem
wykiełkują
gdy oddasz
słońce
nasz dom
złocony spokojem
pomrukiem
w zachwycie
muśnięty
przy stole
rzeźbionym
nadtroską
napełnieni
po brzegi
chmurnością
zdumieni
szelestem spadamy
zdumieni
zatrzymujemy
smak poranka
nie budź
mnie
proszę
wczoraj
to było
wszystkim
miłość
dziś
to już nic
nie znaczy
pustka
jutro
to szansa
na przetrwanie
bez celu
idę brzegiem
gubiąc
w piaskach
bagaż myśli
złych
zatapiam smutki
w falach
wzburzonych
między
bursztynem łez
a skorupą
muszli
na dnie
serca
zamykam
stracony czas
biegniesz
przyspieszasz
odrywasz się
od ziemi
potykasz
próbujesz wstać
zwolnij
rozejrzyj się dookoła
zauważony
zauważ
drugiego człowieka
zwolniłeś
bo zaufałeś
dzień rześkim
wieczorem
spojony
odbity
w szybach
wystaw sklepowych
w światłach skąpany
zmącony
powiek drganiem
istnieje tylko
pomiędzy
kroplami fantazji
w źrenicach
otwieram
podwoje torów
stacji
do nieba
łaknę spokoju
jak drzewo zwalone
rozplącze
zapadłe
pęta marzenia
i pokaże
jak myśl
może być żywa
na bruku
martwym i zimnym
cierpiał
będąc niewinnym
w zwyczajny dzień
jakich wiele
w drodze do domu
biły dzwony
za płotem
szczekały psy
na drodze
została krew
i tylko matka
skrywała łzy
w pierwszy
dzień wiosny
już tylko dla niej
kwitły bzy