łzy wypalają oczy kryształami bólu iskrzą się rozpaczą jak czarnym diamentem klejnoty smutku rozświetlają noc by nie zbłądzić w mroczny zaułek myśli złych
rzeczywistość wypala duszę doszczętnie niszczy wyobraźnię do końca przytłoczona codziennością nie ma już czasu na sny i marzenia choć umarła po raz kolejny skrzy się od złota i rubinów rozrzuca te klejnoty po niebie hojnie a w nas tylko mrok i zagłada
droga którą nikt nie idzie wzbija nas do słońca jak Ikar na woskowych skrzydłach ciemną nocą diabeł z piekielnych czeluści kalecząc serce i skrzydła stoi na środku drogi patrzy przed siebie nadzieja musisz żyć więc lecisz dalej na skrzydłach anioła
bez tchu byle dalej biegniesz przed siebie w pustkę nocy bez tchu byle szybciej oddalasz się od wspomnień bez tchu byle wyżej wspinamy się po kolejne marzenie bez szansy na oddech
kryją się przed sobą kłamią sztucznie uśmiechając uciekają kiedy mogą innych przeklinając dobro ze złem się prowadza a śmierć z życiem idzie w parze wśród pradawnych uprzedzeń nietrwały obieg słów błądzi w otchłani życia niesławni prorocy ludzkich kłamstw roznoszą cierpki zapach rozczarowań wyimaginowanych prawd poezja jest ratunkiem pośród burzliwych fal destrukcji ona jedyna otwiera umysł na tajemniczy blask światła
gaśnie światło w twoich oczach ulatują cechy zakorzenione w najgłębszym zakątku serca roznoszą się równomiernie niekiedy ukradkiem w górę do ptaków w dół wzrastają w ziemię i trwają tak latami wnikając w nasze umysły osłabiając czujność odpada wszystko co na zewnątrz zostaje tylko dusza
matką jest rozpacz przyjacielem samotność opiekunem strach nieodłączni towarzysze katuszy życia wierni odpoczywają tylko krótką chwilę by ciasnym pokoju serca rozsiąść się wygodnie gdzieś na końcu nie tego świata
ból paraliżuje skronie silny jak pamięć niepamięci zdarzeń tych ważnych i tych mniej w głębokiej zmarszczce ukryty czas beztroski gdy śmiech osuszał łzy
nocą otulona uciekam w samotność ciszy kołysanka gwiazd przynosi ukojenie srebrne sny szczęściem podszyte trwają do pierwszego świtu a potem przebudzenie wśród tłumu poranka i zaspane słońce śledzące każdy nasz krok
cisza złowroga jak zbrodnia na duszy dokonana ostrzem słów stępiona przysiadła w kącie czeka na gest rozpaczy w nieskończoności myśli uwięziony milczy choć nie brakuje słów
zadzieram głowę do słońca uśmiechem oplatam niebo błogie lenistwo usypia duszę cykadami marzeń brzmiących i tylko chłód lasu nie zdradza swoich tajemnic
zamknięta w kokonie cicho płacze świat szary świat bury zabija z życia szydzi z szat obdarty moknie ludzkie życie gdzieś tam mija wyjdź za mury krzyczeć
nie szukaj zagubionych szczęść przeszłość zadeptała je myślą o nieznanym podążając w głąb siebie odkryjesz nowe lądy dawne trzeba opuścić na zawsze niektórych ludzi też
dzień rodzi nowe pragnienia dostaje szansę na istnienie stąpam boso po trawie zanurzam włosy w innym odcieniu ale ich kolor taki sam charakter wciąż jak żywy stały wierny codzienność pokryta czarną łuną zepsuty zegar odmierza czas zapomniał bezimienne postacie bezgłośnie krzycząc stoję pośrodku rzeczywistości
kryształami łez wyszywała sukienkę utkaną z codzienności tuszowała rzęsy troską o nic nieznaczące jutro wyczesywała wiatr z potarganych marzeniami włosów nowymi szpilkami zadeptywała wczorajsze ślady i żyła dalej
na otwartym morzu płyniemy przed siebie po bezkresy przybić czasem do brzegu nie rzucać się z rozpaczy za burtę w morską otchłań podziwiać życie mimo niepomyślnego wiatru pod pełnymi żaglami płynąć poza zasięgiem sztormów i burz do celu
umieram codziennie żyjąc od świtu do świtu w pajęczych myślach uwikłana bólem istnienia przytłoczona umieram w ciasne ramy wtłoczona od świtu do świtu w matni zawieszona codzienne zatracam się od nowa by przeżyć
zajrzeć w głąb swojego serca spojrzeć w duszy lustro by poruszyć wnętrze świat gdzie banknot jest królem ciągle żyje w błędzie zwalczać trudy dnia i ciemność nocy pomagać gdyż czas nie czeka poznać siebie to sztuka największa
zabrałeś słońce z nieba pełnego trosk zalałeś łzami szare dni zakurzone bezradnym pośpiechem powiałeś chłodem gdy przyszło orzeźwienie rozsypałeś nadziei garść pod drzewem wykiełkują gdy oddasz słońce
bez celu idę brzegiem gubiąc w piaskach bagaż myśli złych zatapiam smutki w falach wzburzonych między bursztynem łez a skorupą muszli na dnie serca zamykam stracony czas
biegniesz przyspieszasz odrywasz się od ziemi potykasz próbujesz wstać zwolnij rozejrzyj się dookoła zauważony zauważ drugiego człowieka zwolniłeś bo zaufałeś
dzień rześkim wieczorem spojony odbity w szybach wystaw sklepowych w światłach skąpany zmącony powiek drganiem istnieje tylko pomiędzy kroplami fantazji
w źrenicach otwieram podwoje torów stacji do nieba łaknę spokoju jak drzewo zwalone
rozplącze zapadłe pęta marzenia i pokaże jak myśl może być żywa
na bruku martwym i zimnym cierpiał będąc niewinnym w zwyczajny dzień jakich wiele w drodze do domu biły dzwony za płotem szczekały psy na drodze została krew i tylko matka skrywała łzy w pierwszy dzień wiosny już tylko dla niej kwitły bzy