hipnotyczna metafizyka tak daleko tak blisko bezradna zrozpaczona stoisz w ciemności serce w pułapce zgniecione wciśnięte w mrok ziemi płacze na losem bezimiennych
świat przeraża jego obcość i dzikość wywołuje paniczny lęk
w skroni pojawia się tępy ból sprzeciwu wobec rzeczywistości wlewa się do gardeł ociekając jest cichy jak krew w żyłach napełniona po brzegi chmurnością nie potrafię się odnaleźć w zgiełku ulicznych kłótni za rogiem gubię wątek istnienia
wyszła bez słowa w pośpiechu zabrała tylko samotność ulubiony szal i parę wierszy po cichu zamknęła za sobą drzwi zostawiając za nimi szafę stół niedopitą kawę i ciszę zawieszoną nad progiem do starej walizki spakowała garść wspomnień i sukienkę w kwiaty wróci do nich wiosną beztroskim stukotem obcasów
wypukłości czasu odbija w oczach przestrzeni strach wiatr rozwiewa myśli o egzystencji jego podmuch rozwiał wszelkie nadzieje zadziwieniem czaruje świat pełny listopadowego zamyślenia by światło świeciło coraz mocniej szarobura rzeczywistość w odcieniach grafitu i asfaltu w nasyceniu betonu i smutku przechodnie biegnący do celu bez celu nigdzie
w labiryncie zdarzeń pogubiona walczy o przetrwanie snuje myśl za myślą jak Ariadna swoją nić szuka wyjścia z pułapki codziennych wyborów zaplątana w pajęczynie konwenansów błądzi szukając drogi celu sensu i siebie
milczeniem powiesz więcej niż strumieniem słów płynących rynsztokiem i rzeką pomyj wylanych bo wszyscy krzyczą prawda i racja barykadują się ciszą przed kamieniami słów parszywych zamilcz choć władczo przemawiać lubisz potokiem kwiecistym i mniej słów tym więcej treści
jesienią gubię smutki czerwone - bólem naznaczone żółte - łzami lśniące brązowe - więdnące z tęsknoty zielone - nadal pełne nadziei zadeptane w pośpiechu rozdarte i zdeptane rozrzucam je w parkowych alejkach i odchodzę
na krawędzi snu i jawy przychodzą do nas marzenia choć rozmazane za pajęczą nicią myśli i obrazów prawdziwe stają się tuż pod powieką wystarczy otworzyć oczy
nocą przed lustrem zmywamy codzienny makijaż trosk zmęczeniem oko przydymione i uśmiech czerwienią malowany twarz bez barw wyblakła od słońca nabiera charakteru w świetle księżyca wtedy może być sobą
zaczytałam się w tobie na dobre jak w powieści gdzie strona po stronie życie płynie ciekawe zaczytałam się w tobie na dobre jak w wierszu w którym podmiot liryczny miłość wyznaje bez końca zaczytałam się w tobie na dobre jak w kryminale gdzie winnego zbrodni na duszy i sercu znajdujemy na końcu zaczytałam się na dobre
gdy gasną reflektory na scenie nocy w najlepsze trwa spektakl dusza hamletyzuje tocząc potyczki słowne z rozumem nie chce być Julią zaklętą w gorzkiej miłości czekania rzuca z siebie brzemię odpowiedzialności by konwenanse nie opętały w niej Lady rozum do głosu dochodzi świtem szaleństwo Ofelii musi obudzić w sobie siłę by zrobić kolejny krok naprzód
odchodzę od zmysłów codziennie od nowa tracę równowagę wśród zobojętniałych twarzy pędzącego donikąd tłumu nie widzę sensu kolejnego dnia zakłóconego ogłuszającym krzykiem tych, co niby lepiej wiedzą milczę smakując każdą chwilę czuły dotyk aromat porannej kawy świtem wszystko od nowa zapominam
potyka się o myśli obłudne codziennie rzucane pod nogi jak kłody od tych co za i tych co przeciw tych co się modlą i co złorzeczą na życie śmierć i drugiego człowieka zadeptana na darmo wypatruje ręki wyciągniętej z pomocą dla jednego człowieka to przecież za dużo zachodu
nienawiść wybucha gniewem w imię boga fałszywego granatem rozszarpuje serca otwarte odrąbuje ramiona które przygarnęły ból i strach zasieki łzami stawiane nie powstrzymają fanatyków bez twarzy
powietrze dusi jak morderca a my pędzimy prosząc o suknię z chwil dawno utraconych o buty z łez z trudów życia z zazdrości o realność rzeczy zaczarowanych za późno wiatr wieje wyrywa z ziemi drobne roślinki czy i nas wyrwie z bólu i cierpienia
zagryzam wargi słowem niewypowiedzianym by ciszą zakrzyczeć bezsens przymykam oczy by zapamiętać widok beznadziejny nasłuchuję by nie słyszeć tonu pretensji zostaję odchodząc w myśl niedoścignioną
nie była przygotowana na taki chłód w pośpiechu gubi liście zamiatając je wiatrem na czerwono-złote stery pamięci zalewa łzami parkowe aleje i zakrywa przed nami świt szarą mgłą
atramentem łez zapisuję ból przeszywający pustkę po Tobie, przyjacielu odszedłeś bez słowa zostawiając perły na nici wspomnień nanizane a przecież mieliśmy do pogadania nauczyłeś mnie jak patrzeć by dostrzegać radość i ból płacz i śmiech dobro i zło a teraz widzę tylko biało-czarny strach że świat bez Ciebie nie będzie już taki sam - Andrzejku, dziękuję Ci za wszystko -
nurt nocnej samotności porywa tłum wpatrzonych w okna srebrzące się pyłem gwiazd szlochających w obłoki poduszek bez szansy na sen oplata ich myślą niekończącą się wraz ze świtaniem
ślepo skręcasz w nicość w odcieniach szarości przeszukując bagno swego istnienia zatracony w barwach najgłębszej czerni
rozdzierasz światło na strzępy pogrzebany w smutku bezkresnym za życia śmiercią obdarowany dłonie do piersi przyciskasz nie mogąc powstrzymać krwawienia duszy
wybrała się w podróż dookoła życia samotna w zgrzebnej sukni zbierała żniwo dusz zostawiając krwawiące serca na ziemi tam gdzie pamięć płonie w listopadowym chłodzie