pod neonem bezsensu zamyka się w sobie by przestać czuć anioł ciszy ubrany w wyświechtany uśmiech staje w szeregu aby dbać o zdezelowane skrzydło duszy strząśnie z siebie opary udawania by w bezchmurny dzień ujrzeć promienie rzeczywistości
idę targana monologiem wiatru świtem pustej ulicy idę aleją rażącej zieleni bez fałszu igrając z rosą bez waszych oddechów w płuca wolność wpuszczam duszącą aby w złocie porannej rosy trwać jak skała
zachłyśnięci nektarem żalu wzbijamy się wyżej w ciągłej rutynie o tej samej godzinie jesteśmy bierni twarzą w twarz to agresja żyjemy w kłamstwie nie mamy wartości wystawiamy to co złe na piedestał
codziennie odkrywam w tobie nowe lądy wiatrem potargane emocje oceany wspomnień wylane łzami i gesty spadające jak liście z jesiennych drzew codziennie wiem o tobie mniej
dziwny i mroczny jest ten świat ból wypala cząstkę nas gra kolorami gra emocjami nieubłaganie milczenie snów czekanie na przyszłość pokonywanie wolno spacerującego czasu zmienia nas smutny świat gra słowami gra spojrzeniami rozpamiętuje przeszłość zbiera porozrzucane po kątach chwile gra z nami nieustanne
coraz więcej bierzesz nie dając w zamian wytchnienia myśli pełne pustki gromadzą bibeloty wspomnień oddaj chwilę będziesz miał więcej im więcej bierzesz tym mniej posiadasz wokół siebie
zachłyśnięci nektarem żalu idziecie pustą drogą po której hula wiatr zapomnienia a krople deszczu spadają na brudne bruki stoicie po środku drogi sami utkani z żalu
tęczą przyzdobiny barwnie targany wiatrem lekko unosi się nad ziemią brodząc skrzydłami w nicości by móc opaść i wznieść się w nirwanie rozważań opętał swą urodą i padł wśród traw kończąc swój żywot mały motyl
przed sobą nie uciekniesz w kamienny sen myśli nieuporządkowanych w ciszę tłukącą się od ściany do ściany w odchłań uczuć płytkich znajdzie cię zawsze po drugiej stronie lustra
zgubiłam drogę w labiryncie dni i nocy błądzę od ściany do ściany rozbijając kolana kalecząc łokcie drogowskazy myśli prowadzą w kręte alejki bez wyjścia wracam i odchodzę szukam by nie znaleźć znajduję niezgubione bez śladu ginę codziennie od nowa
cisza krzyczy majaczącym szeptem wstydu słysząc echo prawdy drążące biegnie przed siebie kręte ścieżki życia na gałęzi kruchej rozpływają się we mgle cisza milczy zawstydzona
zanurzam się w jeziorze nierealności słońce wskrzesza martwym światłem wpadających w toń wody oślepia od oparów wyobraźni buduje upadłe mosty z linami sięgającymi nieba wplątując w ich ciała napotkane dusze
ślepo skręcamy w nicość zachłyśnięci nektarem żalu unikamy ludzi żyjemy tęskniąc bywamy złośliwi uciekamy w ciszę myśli bo to koniec początku w środku ciągnie nas w dół jak zaczarowana nić
jak malarz wypełniam przestrzeń emocjami w tonacjach błękitu mieszam komnaty życia na palecie barw ocieplam czerwienią zimny marmur aby tchnąć życie z bijącym sercem w postać milczącą bielą płótna studzę żar iskier między nami
noc znów nie zmrużyła oka zapisując wspomnienia między gwiazdami nie śpi wędrując od słowa do słowa czekając na kopniaka w samo serce iluzja miłości nie może trwać wiecznie już świta
widzę miliony twarzy pośród rwącego tłumu płatnych morderców serdeczności szarych zapylonych masek o wyblakłych źrenicach udręczonych cierpieniem obdartych z płaszcza godności schodzą schodami w dół a odpowiada im echo pustych ulic z szyderczym uśmiechem Mona Lisy
kartki z kalendarza spadają jedna po drugiej powoli bez pośpiechu na stos dni minionych zapomnianych niepotrzebnie znaczonych świętem na czerwono bo gdzie ta radość zadeptana pośpiechem dogorywa w kącie spraw niezałatwionych
chłodny wiatr szarpie wygłodniałym podmuchem niepoukładaniem w porządku faktem w uniesieniu nieśmiertelną gotowością w czynieniu dobra jak groźna bestia w wielkomiejskim świecie czai się za drzewem nicości pozostawiając rozpacz płynącą strumieniem dobroci
los zadrwił z nadziei pięknego snu o wolności zdążył na pociąg ze stacją stagnacja pośród tysiąca innych wzbijesz się między manowce tego świata liczyłeś że życie jest tak proste zatrzaskując za sobą drzwi los wykupił bilet w jedną stronę dla przegranych
milczące między nami dzień w dzień bez słów rozmawiamy o życiu szukamy rozwiązań udzielamy rad błądzimy niewidzącymi oczami w potoku zdarzeń niemym krzykiem budząc bestię codzienności
samotność bez imienia przysiadła na ławce czeka jak cień snuje się za człowiekiem bólem otulając skronie patrzy jak rozpaczy krople spływają deszczem myśli niespokojnych słyszy lęk duszy szepczący między wiatru krzykiem idzie za nami krok w krok by nie zginąć
wśród ziejących ogniem dział umierali dla nas a gdy zamilkły strzały pole bitwy okryła niepamięć miecz wiatru przeciął ostatnią nitkę życia została mogiła staniemy przed wami przepraszając nie mieliśmy dość czasu na to co wam przychodziło bez trudu powiecie nam patrząc jak na bestie pełne brudu bez rozgłosu ale wśród ojczystego lasu by rozbłysł w dłoniach skrwawionych brylant pamięci
bezbarwny świat kręci kolorowe koła by odlecieć ku słońcu unosi się nad ziemią i nagle spada z hukiem uderza o twardą posadzkę to bezimienny anioł przeciął grubą nić nie pozwolił uciec kazał szukać drogi donikąd
nie pamiętać zapomnieć biegniemy wciąż dalej przed siebie by znów się stoczyć ze szczytów biegniemy bez siły przez szlaki bez dróg do końca by nie dogonił nas czas
wieczny nieświadomy swojej mocy człowiek utkany miłością biegnie przez szare ulice nadając sens słowom nigdy dotąd niewypowiedzianym tajemnicze podążą prosto do celu dają życie marzeniom