mam swoje drzewo pochylone w lesie dębem kwitnącym ogrzane wiosennym słońcem daje ukojenie duszy skołatanej pędem codziennym siadam przy nim nabieram sił i ruszam przed siebie by wrócić za chwilę po szczęście zerwane wśród traw
zbudowałam mur z czterech ścian samotności zamknęłam w nich sterty myśli uporządkowane tom po tomie alfabetycznie powiesiłam w nich obrazy namalowane pod powiekami akwarelami smutku i radością pasteli zostawiłam tam siebie naszkicowaną od tak od niechcenia
przedwiośnie zakradło się znienacka przybrudzoną w sercu zimę zlało deszczem wiatr hulał między wspomnieniami odkurzył garderobę uczuć rozpędził chmury dając szansę był słońce zakwitło pierwiosnkiem
spaliłam wszystkie listy w ogniu łez powoli spopielały słowa wypłowiałe słońcem poranka iskrzące się pyłem księżyca został po nich tylko stos niepokornych liter
odeszłam ciszą niezmąconą myślą słowem gestem powoli powstaję z popiołów łapię oddech zaczynam widzieć czuję coraz więcej dusza mi szepce milczeniem już nie wrócę
dobrem w złej rzeczywistości śmiechem płaczącego zebraka udręczna idę drogą bolesną niepoukładaną w porządku w paradoksalnym uniesieniu i nieśmiertelną z gotowością czynienia dobra
czas co minutę odchodzi coraz dalej nie odliczasz już szczęśliwych godzin i sekund smutkiem naznaczonych kwadranse bólu miarowo wypadają co dnia mijasz je bez słowa bo tak trzeba
w lustrze szyby znalazłam odbicie nocą wyostrzają się kontury twarze bledną w oczach gaśnie blask myśli uciekają jak szalone spływają łzą zostaje tylko pustka katharsis
co rano odchodzisz na zawsze pochłonięty walką o ogień wspinaczką na szczyt siłujesz się z losem na rękę zapominając o tym co w sercu gdzieś na skraju ciszy i krzyku stoję wypatrując cię w myślach
ciszę zobaczyłam dawno temu na kwiecistej łące tam gdzie myśl jest jednym z duszą a słońce odbija się w oczach przestrzeni galopowała w dal gdzie horyzontu kres aby zdążyć na ostatni pocałunek zachodzącego słońca zapragnęłam jak stado uciekających koni poczuć zapach wolności i szukać tylko mojej ciszy
ubrana tylko w noc zrzucam z siebie ciężar dnia zmywam uśmiech przyklejony od ucha do ucha i wyczesuje troski wplątane we włosy otulona czernią ciszy pod powiekami znajduję ukojenie od kolorowych kłamstw codzienności
pożyczyłam natchnienie od tych uśmiechów zarysowanych czerwienią i oczu zamglonych szczęściem szeptanym napełniłam nim duszę by przelać na papier myśli krążące między radością a smutkiem jak między sensem a bezsensem dniem i nocą tobą a mną a dług mój rósł z każdym zapisanym słowem
pustka oblepia duszę niebezpieczną pajęczyną myśli ostre jak brzytwa słowa rozcinają noc na cienkie tasiemki bólu i rozkoszy radości i smutku cisza to złudny balsam nie leczy ran pozwala im trwać
jak głuche potrafi być wnętrze karmione ułudą tragiczne maski nakładane w zależności od potrzeby chwili nieprawda skrywana w skroniach krew krążąca w sercu podobna do trucizny fałsz nieczysty przerażająco realistyczny namacalnie dotkliwy to krótkie ty stworzone choć na chwilę to tylko ty i twoje kroki zmierzające do piekła w ten dziwny dzień lirycznie tajemniczy nierealistyczny
otulona kołderką nocy rozgrzewam serce skute lodem uczuć zagaszonych ich płomień wypalił nawet drwa w kominku zostawiając po sobie tylko spopielałe ślady gdzieś pod żarem tli się jeszcze iskiera tego co nienazwane może rozpali duszę albo popiołem pokryje myśli niepokorne
już czas wyjść z tłumu identycznych ludzi bezwzględnie posłusznych uwolnić swoje myśli z więzów i konwenansów dać głos tym którzy zostali go pozbawieni księżyc oświetla blaskiem szeregi ludzi szukających rozwiązania innego niż ustalone nie ma odwrotu my tu - oni tam na barykadzie nowego czekamy
zawędrowałam nad rzekę tam gdzie prowadził mnie wiatr przystanęłam przy brzegu by zapomnieć mróz szczypał w policzki a ona spokojna samotna płynęła z prądem niosąc ze sobą ciężar lodowych łez marzenia skute lodem czekają na pierwszy promyk słońca
we mgle niedomknięte okno trzeszczy jak groźna bestia chłodny wiatr szarpie ciała wygłodniałym podmuchem szyderczy śmiech czai się za drzewem nicości okno zatrzasnęło swój pysk wiatr ucichł speszony śmiech zniknął
ból istnienia zatacza krąg pozostawiając rozpacz płynącą po śmierci
stąd daleko do uśmiechu rozlany dzban nektaru na podłodze potłuczone szkło kusi los by zranić ambrozja w okruchach tańczy natchniona choć muzyka przestała już grać nie przebijesz kamienia smutku choćbyś chciał
usiadła przy oknie wpatrzona w kroki tych co po drugiej stronie życia liczyła upływający czas w kawiarni tętnił gwar półszeptów czułości i śmiechu zamówiła kawę przewijała twarze ukryte pod powiekami wspomnień pisząc w myślach sens kolejnych samotności posłodziła swoje gorzkie życie dwiema łyżeczkami cukru ściskając w dłoniach porcelany biel piła kolejne dni w milczeniu
tak łatwo stracić wiarę w słowa zapisane szeptem wyryte w pamięci czułości piórem gdy wysycha atrament uczuć stają się ostre jak brzytwa zadają ból stając się zwykłym kłamstwem
cisza jak lawina spadła z hukiem niszcząc wszystko zabrała śmiech ból i strach kamieniami lodu przykryła szczęście zdzierając duszę do krwi milczenie szczypie jak balsam przynosi ukojenie budując barykadę wokół serca
rozpalona żarem gniewu roześmiana blaskiem nieba rozkłada skrzydła wędruje do celu rozbija powietrze poszukuje lądu miejsca wolności na przystanku świat
miłość to niebezpieczny fundament budujesz na nim dom ze szklanych cegieł wytapetowany marzeniami i pielęgnujesz ogród słów rzucanych na wiatr miłość to niebezpieczny fundament wystarczy chwila by z drobiazgu rozpętał się huragan jednym podmuchem zostawi zgliszcza szkłem porani duszę i odejdzie miłość to niebezpieczny fundament nie przynosi zysku
duszę ukrytą w szczelnej skorupie rozumu rozsadził ból popękana kruszy się rozpada gubi słowa rozsypuje myśli między drobinami uczuć snuje się między nocą a dniem bez celu