mam swoje drzewo
pochylone
w lesie
dębem kwitnącym
ogrzane
wiosennym słońcem
daje ukojenie
duszy skołatanej
pędem codziennym
siadam przy nim
nabieram sił
i ruszam przed siebie
by wrócić za chwilę
po szczęście
zerwane wśród traw
zbudowałam mur
z czterech ścian
samotności
zamknęłam w nich
sterty myśli
uporządkowane
tom po tomie
alfabetycznie
powiesiłam w nich
obrazy namalowane
pod powiekami
akwarelami smutku
i radością pasteli
zostawiłam
tam siebie
naszkicowaną
od tak
od niechcenia
przedwiośnie
zakradło się znienacka
przybrudzoną
w sercu zimę
zlało deszczem
wiatr hulał
między wspomnieniami
odkurzył
garderobę uczuć
rozpędził chmury
dając szansę
był słońce
zakwitło pierwiosnkiem
spaliłam
wszystkie listy
w ogniu łez
powoli
spopielały słowa
wypłowiałe słońcem
poranka
iskrzące się
pyłem księżyca
został
po nich
tylko stos
niepokornych liter
dryfuję
na zmąconych falach
życia
aż po horyzont myśli
od brzegu do brzegu
od ściany do ściany
od mgły smutku
aż po promienie szczęścia
dzień i noc
odeszłam ciszą
niezmąconą
myślą
słowem
gestem
powoli
powstaję z popiołów
łapię oddech
zaczynam widzieć
czuję coraz więcej
dusza mi szepce
milczeniem
już nie wrócę
zabijasz mnie
drobnostką
w wielkomiejskim
świecie
dobrem
w złej rzeczywistości
śmiechem płaczącego
zebraka
udręczna idę drogą
bolesną
niepoukładaną w porządku
w paradoksalnym
uniesieniu
i nieśmiertelną
z gotowością
czynienia dobra
czas co minutę
odchodzi
coraz dalej
nie odliczasz już
szczęśliwych godzin
i sekund smutkiem
naznaczonych
kwadranse bólu
miarowo
wypadają co dnia
mijasz je bez słowa
bo tak trzeba
w lustrze szyby
znalazłam odbicie
nocą
wyostrzają się kontury
twarze bledną
w oczach
gaśnie blask
myśli
uciekają jak szalone
spływają łzą
zostaje
tylko pustka
katharsis
zaczaiła się
za rogiem
delikatnie ocieplając
dywany traw
lody topnieją
odsłaniając
przebiśniegi kwitnące
słońce razi oczy
wypatrujące
ptaki nadlatujące
marzeniem
co rano
odchodzisz na zawsze
pochłonięty
walką o ogień
wspinaczką na szczyt
siłujesz się
z losem na rękę
zapominając
o tym co w sercu
gdzieś na skraju
ciszy i krzyku
stoję
wypatrując cię
w myślach
ciszę
zobaczyłam
dawno temu
na kwiecistej łące
tam gdzie
myśl jest jednym
z duszą
a słońce
odbija się w oczach
przestrzeni
galopowała w dal
gdzie horyzontu kres
aby zdążyć
na ostatni
pocałunek
zachodzącego słońca
zapragnęłam
jak stado
uciekających koni
poczuć
zapach wolności
i szukać
tylko mojej ciszy
ubrana tylko w noc
zrzucam z siebie
ciężar dnia
zmywam uśmiech
przyklejony
od ucha do ucha
i wyczesuje troski
wplątane we włosy
otulona czernią ciszy
pod powiekami
znajduję ukojenie
od kolorowych kłamstw
codzienności
jestem
bezludną wyspą
pośród gwaru ulic
codziennie
mijam
twarze tłumu
nie zostawiając
po sobie śladów
i cień mój
blednie
by zniknąć
samotnie za rogiem
pożyczyłam natchnienie
od tych uśmiechów
zarysowanych czerwienią
i oczu zamglonych
szczęściem szeptanym
napełniłam nim duszę
by przelać na papier
myśli krążące
między
radością a smutkiem
jak między
sensem a bezsensem
dniem i nocą
tobą a mną
a dług mój rósł
z każdym
zapisanym słowem
pustka
oblepia duszę
niebezpieczną
pajęczyną myśli
ostre
jak brzytwa
słowa
rozcinają noc
na cienkie
tasiemki
bólu i rozkoszy
radości i smutku
cisza
to złudny balsam
nie leczy ran
pozwala im trwać
jak głuche
potrafi być wnętrze
karmione ułudą
tragiczne maski
nakładane
w zależności
od potrzeby chwili
nieprawda
skrywana
w skroniach
krew krążąca
w sercu
podobna
do trucizny
fałsz nieczysty
przerażająco
realistyczny
namacalnie dotkliwy
to krótkie ty
stworzone
choć na chwilę
to tylko ty
i twoje
kroki zmierzające
do piekła
w ten dziwny dzień
lirycznie tajemniczy
nierealistyczny
otulona kołderką nocy
rozgrzewam serce
skute lodem
uczuć zagaszonych
ich płomień
wypalił
nawet drwa w kominku
zostawiając
po sobie tylko
spopielałe ślady
gdzieś pod żarem
tli się
jeszcze iskiera
tego co nienazwane
może rozpali duszę
albo popiołem
pokryje myśli
niepokorne
już czas wyjść
z tłumu
identycznych ludzi
bezwzględnie
posłusznych
uwolnić swoje myśli
z więzów
i konwenansów
dać głos tym
którzy zostali
go pozbawieni
księżyc
oświetla blaskiem
szeregi ludzi
szukających rozwiązania
innego niż ustalone
nie ma odwrotu
my tu - oni tam
na barykadzie nowego
czekamy
zawędrowałam
nad rzekę
tam gdzie
prowadził mnie wiatr
przystanęłam
przy brzegu
by zapomnieć
mróz szczypał
w policzki
a ona spokojna
samotna
płynęła z prądem
niosąc ze sobą
ciężar lodowych łez
marzenia
skute lodem
czekają
na pierwszy promyk
słońca
we mgle
niedomknięte
okno trzeszczy
jak groźna
bestia
chłodny wiatr
szarpie ciała
wygłodniałym
podmuchem
szyderczy śmiech
czai się za drzewem
nicości
okno zatrzasnęło
swój pysk
wiatr ucichł
speszony
śmiech zniknął
ból istnienia
zatacza krąg
pozostawiając
rozpacz płynącą
po śmierci
stąd daleko
do uśmiechu
rozlany
dzban nektaru
na podłodze
potłuczone szkło
kusi los
by zranić
ambrozja
w okruchach
tańczy natchniona
choć muzyka
przestała już grać
nie przebijesz
kamienia smutku
choćbyś chciał
usiadła przy oknie
wpatrzona w kroki
tych co po drugiej
stronie życia
liczyła
upływający czas
w kawiarni
tętnił gwar
półszeptów
czułości i śmiechu
zamówiła kawę
przewijała twarze
ukryte pod powiekami
wspomnień
pisząc w myślach
sens kolejnych
samotności
posłodziła
swoje gorzkie życie
dwiema łyżeczkami cukru
ściskając w dłoniach
porcelany biel
piła kolejne dni
w milczeniu
tak łatwo stracić
wiarę w słowa
zapisane szeptem
wyryte w pamięci
czułości piórem
gdy wysycha
atrament uczuć
stają się ostre
jak brzytwa
zadają ból
stając się zwykłym
kłamstwem
cisza
jak lawina
spadła z hukiem
niszcząc wszystko
zabrała
śmiech
ból
i strach
kamieniami lodu
przykryła szczęście
zdzierając duszę
do krwi
milczenie
szczypie jak balsam
przynosi ukojenie
budując
barykadę wokół serca
ulepiona
z marzeń
z wiatru zdarzeń
wyrzeźbiona
rozpalona
żarem gniewu
roześmiana
blaskiem nieba
rozkłada skrzydła
wędruje do celu
rozbija powietrze
poszukuje lądu
miejsca
wolności
na przystanku świat
miłość
to niebezpieczny
fundament
budujesz na nim
dom ze szklanych cegieł
wytapetowany marzeniami
i pielęgnujesz
ogród słów
rzucanych na wiatr
miłość
to niebezpieczny
fundament
wystarczy chwila
by z drobiazgu
rozpętał się huragan
jednym podmuchem
zostawi zgliszcza
szkłem porani duszę
i odejdzie
miłość
to niebezpieczny
fundament
nie przynosi zysku
duszę ukrytą
w szczelnej skorupie
rozumu
rozsadził ból
popękana
kruszy się
rozpada
gubi słowa
rozsypuje myśli
między
drobinami uczuć
snuje się
między
nocą a dniem
bez celu