wyszłam przed siebie w noc bezsenną między palcami gwiazd przeciekają dni zszargane bólem czasu wiatr łamie kolejne obietnice blaskiem księżyca otula się nadzieja dusza marznie
zacieram ostatni ślad myśli zapamiętanych ostrzem w sercu za mgłą nocy i dni porzucam słowa wiatrem podszyte patrzę jak dzikim krzykiem odlatują w nieznane
rzeczywistość pokryta czarną łuną zepsuty zegar odmierza czas czasem przebacz odpuść spadniesz jeszcze milion razy zdepczą skopią bezimienne postacie suną w skłębionym tłumie samotnie krzycząc ciągnięta jak marionetka sznurkami ludzkiego wzroku osaczona nie naprawisz nie poskładasz ale ważne że potrafisz cieszyć się okruchem
na ołtarzu martwym i zimnym ciągniemy w dół przepaścią jutra w pozłacanych ramach obrazu cierpimy będąc niewinnymi w zwyczajny dzień jakich wiele idziemy trzymając się za ręce czy to możliwe aby listopad pachniał maciejką i lawendą i zakwitły fiołki na tej ziemi
bezradny stoisz w ciemności serce dusi się w pułapce wciśnięte w mrok w obłędzie nie dostrzegasz jak zanika na końcu tunelu cały czas była nie wiedziałeś że dotykałeś jej codziennie nie czułeś spotykałeś ją na ulicy lecz byłeś zbyt głupi zbyt ślepy i pewny siebie by dostrzec upragnioną wolność
między wszystko a nic jest most zwodzony ułudą słów między wczoraj a dziś jest łańcuch obowiązków przykutych między dobrem a złem bezmiar pustki zawładnął światem między tobą a mną jest tylko jeden krok do zrobienia
krzyk modlitwy rzucony w przestrzeń wraca odbity nie namaluję świata bo nie mam pędzli nie znam barw nie mam płótna nie opiszę słowem pisanym w którym byłaby wolność nie zagram bo nie ma instrumentu którego serce nie pękłoby z żalu wydobywając z siebie tak smutne dźwięki prawdy mogę tylko milczeć więc proszę naucz się mowy ciszy a potem przyjdź i pomilcz razem ze mną
dusza krwawi łzami zabliźniając rany codzienności za dużo myśli jeszcze więcej słów milczenie jak balsam łagodzi ból opętanego serca samotność nie pozwala zapomnieć
pod powiekami słodko - gorzki smak życia rozmazuje rozpaczy godziny łzą spływają szczęścia chwile z dnia na dzień traci aromat przyprawione bólem i samotnością serc
opuszczona dusza zamyka się w sobie aby przestać czuć szuka sobie miejsca pod jednym z neonów bezsensu ubrana w wyświechtany uśmiech staje w szeregu szczycących się szarą szarością
opuści siebie spojrzy z boku zrzuci z siebie opary udawania będzie dbać o zdezelowane skrzydło swego wnętrza anioł ciszy poszukuje duszy wyrusza w drogę po nową rzeczywistość
wolność ogranicza pole widzenia pęta umysł jak kajdany zniewolonego za dużo praw za mało obowiązków czarno-białe obrazy bez szarości uczuć bez szukania prawdy i sensu
bez słów w ciszy gestów odnajdujemy znaczenie nocy subtelne gorące mocne uciekające na ogonie komety obsypując niebo pyłem gwiazd w pajęczym bezruchu szept wywołuje świt
lubię biec pod prąd w zieloną gęstwinę lasów kąpać się w złocie porannej rosy w raju leśnym w cieniu strumienia bawię się każdym oddechem bez zmartwień ześlijcie deszcz niech zmyje obawy zamknie szepty gęstwiny wysnute z pamięci i przyjdzie sen co skowronki zostawi niech kwitną kwiaty z płatkami marzeń wyrosną drzewa trwałe jak skały niech będzie radość
dochodząc do ściany tracimy horyzont myśli złamane nie potrafią uciekać wstecz spalonym mostem nie da się wrócić muru samymi chęciami nie da się rozbić martwy punkt chwila teraz
codziennie cześć życia umyka nad ranem zmęczenie usypia głęboko przykryte kocem smutku po uszy w ciszy snuje się oddechem bezbarwnym stuka w okna serca subtelnie uparcie czasem śpiewa kołysankę leniwie przeciąga się w myślach ospałe jak tęsknota
dostojne gruzy historii łzami wolności karmione przetrwały wieki oplute zdeptane kruszą się w posadach nie dźwigają ciężaru współczesnych za których przelewały krew
faryzeusze bez twarzy potokiem słów ukamienują niepokornych batogiem oszczerstw wychłoszczą ideały sprawiedliwości bezimienny tłum milczeniem akceptuje ból jaki zadają prawdzie niewinna śmierć obciąży ich sumienia srebrnikami uciekając w przyszłość potknąć się o przeszłość
jesienna mgła opada na ramiona dnia jak smutek dymem powagi otula ludzi jak szalem niepewnością plącze nasze ścieżki dręcząc myśli skrapla się łzami rozproszy się o świcie jak słońce wstanie
metamorfozą subtelnego dotyku w rozwianych przez wiatr grzywach pachniało jesienią tabun dudniących kopyt dzikich koni galopował beztrosko w dal gdzie horyzontu kres
aby zdążyć na ostatni blask zachodzącego słońca i poczuć zapach wolności
serca ich ściśnięte smutny pogrzeb marzeń nadzieja bawi się ucieka przed strachem wszędzie zgliszcza i krew żałobne całuny łopoczą nad głowami sen skończony zniewolenie
płomienność duszy weszła do domu zwinnym ruchem jak szept rozpaliła ogień w kominku kropla deszczu spłynęła po szybie zwiewnym tańcem błyszcząca niczym diament z promieniami słońca zamiast oczu perłowym uśmiechem witająca w ciele bez serca spłynęła gasząc na zawsze nadzieję
trzeba pamiętać zapomniane by samotność na cmentarzysku własnych myśli dało się znieść trzeba słyszeć niewypowiedziane by rozmawiać z duszą o konkretach trzeba patrzeć za horyzont by zauważyć to co obok nas
puste oczy bez wyrazu obserwują jak na trasach wszechświata porzuca swoje ofiary jej zimne serce nie zna litości czasami tylko na starym cmentarzysku ogrzewa lodowate dłonie przy blasku świec patrząc na swoje dzieło