wyszłam
przed siebie
w noc
bezsenną
między palcami
gwiazd
przeciekają
dni zszargane
bólem czasu
wiatr
łamie kolejne
obietnice
blaskiem księżyca
otula się
nadzieja
dusza
marznie
wyrosłam
ze złudzeń
jak z tej sukienki
w groszki
nie zaplatam
już nieba
w warkocze
obcasem
wystukuje
rytm dnia
rozmazując marzenia
karminową
szminką
zacieram
ostatni ślad
myśli
zapamiętanych
ostrzem
w sercu
za mgłą
nocy i dni
porzucam
słowa
wiatrem
podszyte
patrzę
jak dzikim
krzykiem
odlatują
w nieznane
co świt
oddalam się
od ciebie
o kolejny
gest rozpaczy
w lustrze nocy
przeglądając
smutek słów
zapomnianych
na wyciągnięcie
dłoni
rzeczywistość
pokryta
czarną łuną
zepsuty zegar
odmierza czas
czasem
przebacz
odpuść
spadniesz jeszcze
milion razy
zdepczą
skopią
bezimienne
postacie suną
w skłębionym tłumie
samotnie
krzycząc
ciągnięta
jak marionetka
sznurkami
ludzkiego wzroku
osaczona
nie naprawisz
nie poskładasz
ale ważne
że potrafisz
cieszyć się okruchem
na ołtarzu
martwym i zimnym
ciągniemy w dół
przepaścią jutra
w pozłacanych
ramach obrazu
cierpimy
będąc niewinnymi
w zwyczajny dzień
jakich wiele
idziemy trzymając
się za ręce
czy to możliwe
aby listopad pachniał
maciejką i lawendą
i zakwitły
fiołki
na tej ziemi
szczęście
codziennie
zbierane
na skróty
to droga
przez fałsz
kamieniami
z ludzkich serc
usłana
możesz się
o nie potknąć
bezradny
stoisz w ciemności
serce
dusi się w pułapce
wciśnięte w mrok
w obłędzie
nie dostrzegasz
jak zanika
na końcu tunelu
cały czas
była
nie wiedziałeś
że dotykałeś
jej codziennie
nie czułeś
spotykałeś
ją na ulicy
lecz byłeś zbyt głupi
zbyt ślepy
i pewny siebie
by dostrzec
upragnioną wolność
między
wszystko a nic
jest most
zwodzony
ułudą słów
między
wczoraj a dziś
jest
łańcuch
obowiązków
przykutych
między
dobrem a złem
bezmiar
pustki
zawładnął światem
między
tobą a mną
jest tylko jeden
krok
do zrobienia
krzyk
modlitwy
rzucony w przestrzeń
wraca odbity
nie namaluję
świata
bo nie mam pędzli
nie znam barw
nie mam płótna
nie opiszę
słowem pisanym
w którym byłaby
wolność
nie zagram
bo nie ma instrumentu
którego serce
nie pękłoby z żalu
wydobywając z siebie
tak smutne
dźwięki prawdy
mogę tylko milczeć
więc proszę
naucz się mowy ciszy
a potem przyjdź
i pomilcz
razem ze mną
dusza
krwawi łzami
zabliźniając
rany codzienności
za dużo myśli
jeszcze więcej słów
milczenie
jak balsam
łagodzi ból
opętanego serca
samotność
nie pozwala
zapomnieć
w betonowej dżungli
zdarzeń
szczęście
umiera po cichu
zepchnięte
w kat
między mieć
a więcej
bycie
straciło wartość
ten towar
się już
nie sprzedaje
pod powiekami
słodko - gorzki
smak życia
rozmazuje
rozpaczy godziny
łzą spływają
szczęścia
chwile
z dnia na dzień
traci aromat
przyprawione
bólem
i samotnością
serc
opuszczona dusza
zamyka
się w sobie
aby przestać czuć
szuka sobie
miejsca pod jednym
z neonów bezsensu
ubrana w wyświechtany
uśmiech
staje w szeregu
szczycących
się szarą szarością
opuści siebie
spojrzy z boku
zrzuci z siebie
opary udawania
będzie dbać
o zdezelowane skrzydło
swego wnętrza
anioł ciszy
poszukuje duszy
wyrusza w drogę
po nową rzeczywistość
wolność
ogranicza
pole widzenia
pęta umysł
jak kajdany
zniewolonego
za dużo
praw
za mało
obowiązków
czarno-białe
obrazy
bez szarości
uczuć
bez szukania
prawdy i sensu
bez słów
w ciszy gestów
odnajdujemy
znaczenie
nocy
subtelne
gorące
mocne
uciekające
na ogonie
komety
obsypując niebo
pyłem gwiazd
w pajęczym
bezruchu
szept
wywołuje
świt
lubię
biec
pod prąd
w zieloną gęstwinę
lasów
kąpać się
w złocie
porannej rosy
w raju leśnym
w cieniu
strumienia
bawię
się każdym oddechem
bez zmartwień
ześlijcie deszcz
niech
zmyje obawy
zamknie szepty gęstwiny
wysnute z pamięci
i przyjdzie sen
co skowronki zostawi
niech
kwitną kwiaty
z płatkami marzeń
wyrosną
drzewa trwałe
jak skały
niech będzie
radość
dochodząc
do ściany
tracimy horyzont
myśli złamane
nie potrafią
uciekać
wstecz
spalonym mostem
nie da się
wrócić
muru
samymi chęciami
nie da się
rozbić
martwy punkt
chwila
teraz
codziennie
cześć życia
umyka
nad ranem
zmęczenie
usypia
głęboko
przykryte
kocem smutku
po uszy
w ciszy
snuje się oddechem
bezbarwnym
stuka w okna serca
subtelnie
uparcie
czasem
śpiewa kołysankę
leniwie
przeciąga
się w myślach
ospałe
jak tęsknota
dostojne
gruzy historii
łzami wolności
karmione
przetrwały wieki
oplute
zdeptane
kruszą się
w posadach
nie dźwigają
ciężaru
współczesnych
za których
przelewały krew
faryzeusze bez twarzy
potokiem słów
ukamienują
niepokornych
batogiem oszczerstw
wychłoszczą
ideały
sprawiedliwości
bezimienny tłum
milczeniem
akceptuje
ból jaki
zadają prawdzie
niewinna śmierć
obciąży ich sumienia
srebrnikami
uciekając
w przyszłość
potknąć się
o przeszłość
w oknie nocy
przegląda się
dzień
makijażem trosk
rozmazany
podmuchem
chłodnego wiatru
otula
niemy krzyk
rozpaczy
gwiazdami
oświetla
drogę
do spokoju
jesienna mgła
opada na ramiona
dnia
jak smutek
dymem powagi
otula ludzi
jak szalem
niepewnością
plącze
nasze ścieżki
dręcząc myśli
skrapla się
łzami
rozproszy się
o świcie
jak słońce
wstanie
zastygam
zapatrzona
w ulotność
chwili
serce
wykute w marmurze
twardnieje
bez emocji
cisza
rozdziera
myśli
łzy kamienieją
na policzkach
posąg
metamorfozą
subtelnego dotyku
w rozwianych
przez wiatr
grzywach
pachniało jesienią
tabun
dudniących kopyt
dzikich koni
galopował
beztrosko w dal
gdzie
horyzontu kres
aby zdążyć
na ostatni blask
zachodzącego słońca
i poczuć
zapach wolności
uczucia ludzi
owinięte
w szarą szmatę
serca ich
ściśnięte
smutny
pogrzeb marzeń
nadzieja
bawi się
ucieka
przed strachem
wszędzie
zgliszcza
i krew
żałobne całuny
łopoczą nad głowami
sen skończony
zniewolenie
w pajęczynie dni
zaplątane
myśli
pełne odpowiedzi
bez zadanych pytań
krętych słów
bez pokrycia
gestów
fałszywych
w zarysie
prawd
kreślonych
po omacku
płomienność duszy
weszła do domu
zwinnym ruchem
jak szept
rozpaliła
ogień w kominku
kropla deszczu
spłynęła
po szybie
zwiewnym tańcem
błyszcząca
niczym diament
z promieniami
słońca
zamiast oczu
perłowym
uśmiechem witająca
w ciele
bez serca
spłynęła
gasząc
na zawsze
nadzieję
trzeba pamiętać
zapomniane
by samotność
na cmentarzysku
własnych myśli
dało się
znieść
trzeba słyszeć
niewypowiedziane
by rozmawiać
z duszą
o konkretach
trzeba patrzeć
za horyzont
by zauważyć
to co
obok nas
dama
w białej szacie
błąka
się od świtu
do nocy
puste oczy
bez wyrazu
obserwują
jak na trasach
wszechświata
porzuca
swoje ofiary
jej
zimne serce
nie zna litości
czasami tylko
na starym cmentarzysku
ogrzewa
lodowate dłonie
przy blasku
świec
patrząc
na swoje dzieło