bez śladu zniknąć na chwilę by odnaleźć siebie od nowa bez słów i wyrzutów bez bólu i trosk z czystą kartą na nowe wspomnienia bez śladu zniknąć by wrócić
zmęczony czerwienią uśmiech dnia najlepiej zmyją łzy nocy delikatnie spłyną ułudą oczyszczając duszę z kurzu wspomnień raniących jak kolce ślady ich ukłuć zatrze kolejny makijaż poranka
jak ćma do świecy bez rozumu brnie dalej w ułudy konwenanse gdzie kłamstwo w prawdę przebrane przekrzywia rzeczywistość jak zwierciadło cyrkowe gdzie dobro zdeptane tonie w kałuży zalane zółcią zła rozsianego jak ćma oślepiona musi się sparzyć
codzienność pokryta czarną łuną zegar na wieży odmierza czas zło swym ciężarem ludzi przygniata budzi nienawiść i bunt ból od środka rozdziera swymi szponami ucieka przed strachem biegnie przez ciemny las zastanawia jak przeżyć miesiąc rok dzień pali jak ognia żarzący kęs sens życia
pomimo drogowskazów błądzę drogą krętą kamienie bolą pod stopami a ciernie marzeń zarastają pobocza z każdym kolejnym krokiem robi się stromiej i coraz dalej
tym ostatnim listem zamykasz drzwi do swojej duszy skrytej za kotarą myśli każdym kolejnym słowem otwierasz okno do serca stęsknionego czekając na kolejne post scriptum
idąc kamiennymi schodami wypełniam przestrzeń emocjami myśli złe rozbijam o skałę dobrezamieniam w marzenia lubię stać na moście biec pod prąd zamykać w sercu resztę człowieczeństwa układam plan nocy i dnia nie przekracając sensu życia męczennika
tęsknota niewypowiedziana tli się w duszy płomykiem nadziei na miłość świadomą dwóch serc na ciszę szeptem wypełnioną po brzegi i dotyk zniecierpliwiony grzechem
cień smutny zimny i szary nie-przyjaciel człowieka snuje się za nim krok w krok niechciany jak anioł stróż w ciemnej uliczce i diabeł na skraju przepaści nie można na nim polegać choć zawsze jest
ile to jeszcze nocy do dnia spokojnego bez wiatru rozstawiającego po kątach i burz grzmiących złowrogo marzeń zatopionych w kałużach łez i szczęść zadeptanych pośpiechem od słońca wschodzącego z uśmiechem do zmierzchu gwiazdą lśniącego ile to jeszcze nocy
deszcz zmyje obawy pozbiera popioły gruzy stuleci patrzysz na błędy kamienny aniele taki oziębły te białe skrzydła jasna twarz i złoty krąg co oświetla twe bezlitosne oblicze milczysz nad trybunałem potępieńców bo jaśniej im świecą na grobach znicze
cisza brakujące słowa między nami usta milczą zasłonięte niepewnością dotyk zatrzymany gestem w połowie myśli tnie jak brzytwa zadając kolejną bezkrwawą ranę
z niedopowiedzeń utkane myśli nie mają początku błądząc zostawiają tylko ślady znaki i poszlaki dobre i złe słowa sensem poszarpane szukają zakończenia
mentalne siniaki obolałej duszy spływają po policzkach solą rany przyprawiając nie pomaga namalowany czerwienią uśmiech w kącikach skrzy się tylko bólem wyostrzając wzrok na to co niezauważalne
w pękniętym lustrze duszy jak w krzywym zwierciadle przegląda się szczęście mieszane z łzami szaleństwo przydepnięte rutyną i czas uciekający przed marzeniem
palcami badam wypukłości czasu cisza słońce odbija się w oczach przestrzeni wiatr rozwiewa myśli egzystencji gaśnie światło w człowieku ulatują cechy zupełnie niezakorzenione w najgłębszym zakątku serca cisza podlicza straty sama musi zdecydować czy warto dalej żyć
między ścianą a ścianą życie zamiera powoli zabijane rutyną dnia i nocą bez snu między sufitem a podłogą kłębią się myśli walczące z wiatrakami frustracji między oknem a drzwiami w pośpiechu uciekają kolejne oddechy bez szans na powrót do życia
przeznaczenie wciąga jak hazard w ruletce życia coraz większe stawki przegrywają nawet wytrawni gracze blef goni blef pokerowa twarz to za mało by przechytrzyć los
czas przemija minuty stają się godzinami miesiące - latami wieki siedzą bez ruchu myślą twarze poorane w oczach gasną iskierki a świat staje się nieprzystępny zbyt wielki twarze spoważniały i tak w ich bólu przeminęło życie i teraz świat cały pod dębem siedzi następne tysiąc lat
w nienawiści mroku zamieszkała bezradność uwiła gniazdo znosząc do niego złe emocje niedopowiedzenia i strach zastygła czekając na gest pojednania pierwszego kroku nie zrobi by nie potknąć się o porażkę
szczęściem serce osierocone zwalnia by mieć czas na spotkanie z bólem i zamyślenia z łez płynące aż do zatracenia pamięci gdy ból opuści serce osamotnione bije wolniej pustka ma czas
ubrana tylko w dotyk przeglądam się w lustrze oczu zamglonych czułością przebieram w myślach sukienki utkane z pocałunków ozdabiam je szeptem zapamiętanym i wędruję po obłokach aż do bram arkadii
spopielał świat choć jeszcze wczoraj tętnił kolorem bo dobra ciągle w nim za mało popękał na biel i czerń na fałsz i prawdę krzyk zamilkł bólem podszyty sens zadeptany buciorami dogorywa w błocie obietnic
wyszłam z mroku w noc błyszczącą labiryntem światła prowadzona znalazłam drogę do świtu pobielone ścieżki zadeptane pośpiechem kusiły mroźną tajemnicą puch skrzył się w bladych promykach tnących niebo jak brzytwa
trzeba czasu by poskładać kawałki życia porozrzucane po dniach i nocach z puzzli ułożyć uczuć głębię nie gubiąc żadnego z nich z mozaiki gestów stworzyć obraz pamięci i trwać