chwile radości i tragedie tworzą fraszki i elegie budując życie szybko przemijają starasz się je wydłużać uciekają bezbarwny świat kręci kolorowe kółka by odlecieć ku słońcu choć na chwilę
spokój ogarniający nasze ciała podburzany cichymi drganiami krtani pnie się do góry trzyma na poziomie rwie w dół ciągnąc za sobą oddechy kroki idee życie wnikając w nasze umysły otępia osłabiając czujność krzywym kołem się toczy jak epidemia nonsensu
cisza przytłacza noc siłą swego głosu ma już dość słów rzucanych na wiatr niepamięci zagłusza wołanie duszy utraconej milczy i tylko oczy krzyczą bólem
czekanie wzmaga apetyt na kolejny kęs życia niebo błękitem płynące trawę szeleszczącą pod stopami i słońce załamujące promienie tam - za horyzontem gdzie ziemia pali się pod niecierpliwymi stopami wiatru
nad przepaścią życia i śmierci zawisła pajęczyna nocy zachłannie zaplata sidła na samotność na ból na trwanie przywiązuje dusze zaciskając na szyi pętlę bezsenności wiąże supełki niepamięci do zapamiętania kolejnych godzin odliczanych pojedynczo
przełamaliśmy się pogardą przy wspólnym stole obcych twarzy smakowaliśmy zemsty na dwanaście postnych sposobów rozpakowaliśmy ustrojone w kolorowe kokardy żale pretensje kłamstwa i strach obdarowani przyjaźni fałszem życzymy sobie wszystkiego
atrament oddaje wszystko według traktatu czuję się niewolnikiem barwy na papierze jego ciepłem bliskością dzielę się jak okruchami mego serca to mój kontrakt pomiędzy sferą widzialną i niewidzialną jak między życiem a śmiercią
za kratami duszy cierpi rozum uwięziony między uderzeniami serca a kolejnym oddechem myśli krążą pomiędzy warg muśnięciem a dotykiem czułym w kajdanach słów niezapomnianych a tych niewypowiedzianych uczucia gasną w oczach
chcę uprościć życie aby przeżyć trudną sztukę umierania nadziei nie słyszeć krzykliwej prawdy pośród tłumów rozdawać kawałeczki serca jak iluzjonista magię nie biorąc od wolności podatku
noc jest kochankiem doskonałym muśnięciem wiatru zrywa satynowy wstyd w płomieniach świec igrają zmysły rozpalone do granic rozsądku gubiąc nagość aż do świtu
nad przepaścią bezradności zawisło sumienie w pół kroku w pół oddechu w pół chwili zamarło w bezruchu między dobrem a złem nieskalane myślą sumienie czyste bo nieużywane
gorycz kolejnej kawy zaczernia duszę kropla po kropli zatruwa bezsennością płynącą w żyłach do świtu wierszem kłuje oczy do łez zachwytu uśmiechu smutkiem malowanego odmierza czas szelestem pożółkłych stron pachnących fiołkiem
wstrzymałam oddech na chwilę na dzień na jedno słowo niedopowiedziane w ciszy zawisła myśli pajęczyna utkana z nocy i dni zawiązała pustkę na gordyjski supeł strachem paraliżując skronie
przegapiłeś kolejną wiosnę w moim sercu radosną śpiewem ptaków o poranku lata nie zauważyłeś oślepiony promieniami egoizmu a jesień kolorami przeminęła złotymi myślami sypnęła czerwienią duszę rozgrzała a ty się spóźniłeś czas zamrożony tak szybko nie stopnieje
bezradny stoisz w ciemności serce dusi się w pułapce zgniecione wciśnięte w mrok w obłędzie nie widzisz jasnego punkt w tunelu krzyk miliona ku nieskończoności przykuł cię łańcuchem chwytasz siadasz spadasz biegniesz ku wolności
wybieram komnaty życia szukam miejsca wypełniając przestrzeń emocjami szukając ciszy zapominam o grymasie krzyczącym z bólu o łzie płynącej smutkiem i o żalu przepełniającym duszę za zamkniętymi drzwiami czeka kolejny pustostan
na pół gestu pół słowa pół chwili oddaleni od siebie pogłębiamy przepaść serc na pół dnia pół nocy gubimy siebie w pół drogi życie podzielone na pół z prawd i kłamstw utkane toczy się dalej
świat odarty z ideałów wymoszczony kłamliwą propagandą smutny krwawy zawistny paraliżuje człowieka niezdolnego do tworzenia sterowany przez panów cywilizacji wyrywa się rusza pod prąd w nieznane ale z godnością przodków
napisać życie od nowa cynicznie dzień po dniu porażki i decyzje decyzje i sukcesy radości smutkiem przyprószone łzy oprawione diamentem obecności wszystkie i nieobecne chwile a cieniom nadać kontury nieodchodzące
milcząca przysiadła się na chwilę osamotniona patrzyła przed siebie nie widząc uciekającego czasu jak ślepiec po omacku dotykała wspomnień zziębnięta rozcierała w dłoniach iskierkę nadziei zbiera siły by jutro rozpocząć walkę o siebie
błoto rzucone w twarz kamienieje jak Golem bez duszy twardnieje osaczając myśli pulsujące w tętnicach gniew rozsadza skronie siłą walki skorupa kruszeje stopniowo rozpada się w pył wiruje pustynną burzą oślepiając tych co pierwsi złapali za kamień
pogubiłam dni szczęśliwe goniąc wiatr pomiędzy godzinami chłodu i gorąca emocje opadły jak liście złote topiąc smutki w kałużach łez blade płomyki pocięły niebo nadzieją
za horyzontem myśli kiełkuje świadomość pustki rozległej od ściany do ściany ciszę rozcina brzytwą słów znacząc tropy zdarzeń nieuniknionych dzień po dniu
wpadniesz w srebrzystą sieć wystarczy zrobić krok na ziemi niczyjej postawisz stopę mając nadzieję że planujesz życie nie możesz się wydostać z matni nocy ciało słabnie umysł się chwieje i tkasz pajęczynę snu aż po świt
gdzieś pomiędzy ciszą a ciszą zawisło słowo niedopowiedziane w milczącym między nami ból radości załamuje uśmiech rozpaczy jedno mrugnięcie powieki gest dobrej woli
w milczących oczach zobaczysz więcej strach pogardę smutek usłyszysz wołanie o pomoc jednym mrugnięciem zmienią pustkę w radość ból zmyją łzą by rozbłysnąć iskierką
jutro to nieznane cień wędrujący u schyłku dnia spojrzenie na budzący się świt trakt pełen nieznajomych kroków zamazanych twarzy niewypowiedzianych słów znaczeń historii nieopowiedzianych jeszcze to niewiadoma która nadchodzi co dnia
zamknęłam za sobą drzwi zostawiając stosy przeczytanych książek zapiski na skraju tęczy pisane ubrania złożone w kostkę niepodlane kwiaty i nadgryzioną czekoladę przystanęłam w pół drogi porzucając walizkę rozterek w pośpiechu wracając kupiłam wino
miasto umarłe duszami ludzi rankiem z brukiem na ulicy z kramami pchlego targu kupisz i sprzedasz książki Mickiewicza parasol w kratkę gramofon świecznik szpicrutę i sumienie wytarte z opisem grzechów nocami za winy twoje i całego świata na farnej wieży zegar wymusza godziny czarnymi sadzami przysłaniając szarość ulic
stanęłam w otwartym oknie nocy bezsennie liczyłam spadające godziny jak gwiazdy rozbijające się o bruk pierwsza druga wpół do piątej i zobaczyłam jak srebrny pył opada na miasto budząc je do życia
wróciłeś nonszalancko wieszając płaszcz w przedpokoju jednym gestem chcąc zmazać kolejne wspomnienia łzami zapisane zanurzyłeś się w ciszy obecności czułości słów namiętności gestów obietnicy nieskończoności przed kolejnym odejściem
listopadowy chłód rzuca pod nogi liście tęskniące za pieszczotą słońca pod stopami szeleszczą namiętnością jak deszcz pocałunków którymi obrzuciłeś mnie wczoraj wiatr plątał włosy w miłosnym splocie ciał i dusz świt przyniósł spełnienie