codziennym męczeństwem udręczone sumienie błąka się co rano szukając trosk porzuconych w pośpiechu zmartwień jak bańka mydlana problemów stworzonych by nie było nudno nabiera ochoty na ból nabiera kolorytu z każdą łzą wylaną bez powodu rumieńcem pali krzyk bez wartości
bezbarwny i złowrogi świat kręci tęczowe koła przymila się grozi pragnie odlecieć ku słońcu wycisza lęki kolejną linę zerwał pod nami bezimienny anioł nie pozwolił uciec kazał szukać więc szukamy niczego zaletom wymierzył siarczysty policzek wadom postawił piedestał prawa człowieka spalił na ofiarnym stosie dobroczyńca
codziennie odchodzę by wrócić jutro do myśli pogubionych u schyłku dnia do trosk wyczesanych z każdym kolejnym kosmykiem do słów zawieszonych w półgeście do rozpaczy przyprawionej szczęściem codziennie odchodzę by wrócić do siebie
zastygła między jawą a snem zaplątana w pajęczynę myśli boi się poruszyć najdrobniejszy gest zburzy harmonię pustki i ciszy rozedrgana liczy kolejne akty swojej duszy
życie garściami liczone przesypuje piasek dni z dłoni w dłoń ziarenka szczęściem kiełkujące podlewa uśmiechem budując zamki pamięcią bogate podmuchem szybkim rozsypuje nienawiści pył by oczy łzami się zalały życie garściami liczone buduje zamki z piasku wspomnień
zło przygniata ludzi budzącą się co rano nienawiścią szponami rozdziera duszę rozedrganą od środka przebiegli złośliwi drwią błąkając się po świecie każdy dzień ich życia pali jak ognia żarzący kęs
tęsknota pieści skronie jak delikatny wiatr wśród ostatnich promieni słońca czułość zapamiętana w dotyku pod powiekami kryje się aż do nocy rozbudza zmysły w blasku księżyca pocałunkami rozbiera wstyd utkany z koronek gwiazd taniec ciał zostawia cienie namiętności które bledną dopiero świtem
pokaleczyła duszę próbując skleić potłuczone kawałki serca zabliźniona pustka zostawiła po sobie ślad zbyt trwały by ukryć go pod makijażem czerwony grymas ust nie rozjaśni bólu spływającego doliną łez
pamięć jak brzemię szufladkuje uczynki jak trofea radości mnoży dzień po dniu zapisując detale uśmiechem rejestruje każde zło by odpłacić za nie dobrem w przyszłości
zobojętniała w betonowym tłumie twarzy widzących tylko swoje odbicie milczeniem wielkomiejskiego gwaru studzi namiętności zadeptuje uczucia w pośpiechu zatrzaskując serce
noc otwiera oczy na to co ważne wyostrza apetyt na życie rozświetla dzień pełnią emocji skrywanych między obowiązkowym być i mieć okrywa tajemnicą to co pod powiekami
szukam drogi na wyspy szczęśliwe chwilą zapomnienia rozgrzane słońcem nicnierobienie rozedrgane bryzą poranka i ślady znaczone od brzegu do brzegu rysuję mapę w czasie zawieszoną znacząc drogę niewiadomą
między wczoraj a jutro zawieszone na pajęczynie dziś przemija pełne napięć i supełków zawiązanych ku pamięci zerwanych myśli słów rzuconych ot tak na potem i godzin straconych bezpowrotnie
myśli osaczone wpomnieniami budują azyl jasne dni otulone słońcem promienieją w pamięci ciemne chmury zalewają je łez ulewą myśli ciążą jak wyrok który trzeba odsiedzieć w samotności
zatrzęsła się ziemia od gromów złowrogich niebo spłynęło strumieniem łez płynęły rynsztokiem oczyszczając dzień z brudu i złych emocji wiatr odkurzył ulice z beznadziei tłumu opustoszało tylko kropli było coraz więcej
miasto umarłe duszami starych ludzi z brukiem na ulicy z rozstawionymi kramami targu gdzie kupisz i sprzedaż książki parasol w kratkę gramofon świecznik i starą szpicrutę
sumienie wytarte z opisem zużyte grzechami za winy twoje i całego świata miasto z betonu w swojej bierności zmusza zegar do wybicia kolejnej godziny nieszczęśliwej
gdy ból rozrywa duszę na strzepy lustro duszy zamazuje obraz patrzymy w dal nie widząc tego co na wyciągnięcie dłoni w ciszy słyszymy dźwięki niewypowiedziane składając myśli z okruchów szczęścia tkamy pajęczą nic nadziei
między łzą a łzą komponujesz suitę emocji skrajnych bemole rozpaczy przyprawiają o dreszcze napięte struny duszy między uśmiechem a uśmiechem nuty krzyżują się radośnie na partyturze marzeń spełnionych
poszłam na wagary porzucając na chwilę życie spaceruję milczącym lasem oddychając rześką emocją poranka doganiam drzewa stojące w pośpiechu by zaczerpniąc energii z ich ramion rozległych ot tak zwyczajnie tańczę z wiatrem
w celi umysłu uwięziona odsiaduje wyrok dożywotnio skazana na perfekcję od świtu zbyt pilna w południe za dokładna za bardzo zajęta wieczorem w kajdany pośpiechu zakuta jak w dyby bez szans na widoki na oddech na wolność
wyszłam z siebie w pośpiechu zatrzaskując bramy duszy na kołku odwiesiłam maskę codzienną idę nie oglądając się za siebie nie patrzę nie słucham nie myślę odpoczywam wolę być sobą stojąc obok
dryfuję na tratwie od dnia do dnia od nocy do nocy szukając zacisznej przystani portu zapomnienia do którego drogę oświetli latarnia księżyca wyspy bezludnej trochę tylko zaludnionej oazy bez cienia depczącego po piętach spokoju
zatapiając się na chwilę w błękicie oczu wpatrzonych w dryfujące okręty ciał na wzburzonych falach nocy i dni szukamy bezpiecznej przystani wspólnego brzegu zapomnienia