rzeczywistość nałożona na wspomnienia odbija obrazy w krzywym zwierciadle zniekształcone gesty twarze rozmazane słowa w pół urwane codziennie uboższe o to co było
załamała ręce w codziennej modlitwie o dobre słowo lepsze jutro pod powiekami perliły się łzy różańca gdy sens straciło życie bez celu upadła by podnieść ramiona rozpięte jak skrzydła nad błękitem nadziei i pofrunęła by spróbować inaczej
na fotografii ślad wpatrzeniem wyblakly jeszcze pamięta chwili czar rozmyte twarze tracą swoje imię bledną zostają tylko kontury wspomnień zatarte piaskiem łez
strącona w ciemność zapadam się w przepaść nocy pod powiekami zastyga ostatnie wspomnienie zawieszone między gwiazdą a świtem cisza kołysze mrok duszy by uciszyć demony dnia
nieopisany ból targa duszą wielkie bezznaczenie ślepo skręcam w nicość chcąc to wyrazić milczeniem i choć są ważne dni nieznane boję się skutku moich racji a ich wykrzyczeć nie omieszkam wtedy pójdą w dwie strony świata milczący orzeł i nieszczęsna reszka
brakuje słów by opisać niemoc pustki opanowującej zmysły choć alfabet prezentuje literę po literze nie ma szans na złożenie ich w sens myśli biegnących bez końca
idziesz piechotą po dziejowym zegarze pokoleń nie stanie nie cofnie się ciągle naprzód coraz szybciej i szybciej tryby historii stukając pędzą do przodu puszczają wskazówki rozpaczliwie trzymane resztą sił straconych możliwości i słyszysz tylko ciche tik tak tik tak tik tak
po każdej myśli zostaje ślad rozmazany szmninką na lustrze duszy i rana wyryta w sercu do krwi i tylko słowa niezapomniane w pajęczej sieci uwikłane nie doczekają jutra
gdy życie doskwiera za bardzo powieki ołowiem malowane nie mają sił by co rano podnieść się do walki zmęczone podparte łzami unoszą bólem kolejny dnień by bez sił opaść nocą tylko na chwilę
uciekło słońce z błękitnych zawiasów złapane w cienką pajęczynę marzeń aby zobaczyć westchnienia szczytów o świcie nieskażone śladami ludzkich stóp zatopić się w tę ciszę posłuchać nicości nawet jeśli to kolejne kłamstwo w ustach życia
czas przenosił słowa deszcz obmywał łzy słońce dawało nadzieje a kamień destrukcyjnie odbierał marzenia niszczył dualizm myśli swoim spojrzeniem straszył chmury tańczące na wietrze wspomnienia dusi apatycznym powietrzem dużo nonsensu przebija się przez pryzmat rzeczywistości za dużo
z gliny marzeń z wiatru zdarzeń pozbawieni sztywnych reguł toczymy żarna historii fałsz taki nieczysty lecz przerażająco realistyczny namacalnie dotkliwy ten dziwny dzień tajemniczy rozkłada skrzydła wędruje do celu rozbija powietrze poszukuje lądu miejsca wolności a żarna historii się toczą
ciche kroki szaleńca błądzącego gdzieś w środku wszechświata zamkniętego w ludzkiej duszy wśród ziejących ogniem dział zabrakło życia i wiary w siebie miecz wiatru przetnie ostatnią nitkę życia pole bitwy okryje hańbiąca niepamięć zamilkną strzały ucichną głosy
krzyk modlitwy rzucony w pogoń wraca odbity nie licz na świat że los się zmieni bohater upada leży do trumny przybity stoi pod krzyżem ostatnie słowo tylko marmur pokryje
ludzi od bestii oddzielają mury tylko słońce jest hojne skrzy się od złota i rubinów rozrzuca klejnoty po niebie przekracza granice horyzontu z zawrotną prędkością idąc za nimi ślepo skręcamy w nicość nie wiedząc że słońce umarło po raz kolejny i nasze tajemnice zatrzyma tylko dla siebie
bez możliwości odzyskania straconej części naszego bytu korzystamy z magii życia bez melancholii to koszmar codzienności zmory senne spotykane na jawie to czas którego nie cofną żadne zegary
zgubiłam klucz do serca bram nie wiem która ścieżką wrócić gdzie szukać drogi wśród drzew samotnych w ciszy poszukiwań tylko cierpliwość szeleści nadzieją na znaleźne
rozkołysane niebo płynące w dal chmury nadają nastrój niesłyszalnego hałasu łaskotane ostatnim promieniem słońca nakazuje wyznaczyć cel nieznanej podróży chaotycznie w rytmie marzeń nastaje era snów tylko chmury w ciemniejących barwach radośnie płyną razem w bezkresną dal czas podróży nieważny niebo się kołysze
świat w twojej dłoni w jednej źrenicy tęcza jak bicie serca myśl jak rzeka płynie bez ustanku w korycie umysłu jest jak cisza przepełniając go do bólu w nirwanie rozważań dzięki nim nie jesteś sam w czterech ścianach życia
jak marionetka ciągnięta sznurkami ludzkiego wzroku stoję pośrodku bezimienne postacie suną w skłębionym umyśle samotne jak marionetki codzienność pokryta czarną łuną odmierza czas bezgłośnie krzycząc wolność to czego nigdy nie było
porzuciłam walkę z wiatrakami łamiąc kopię na kolejnym podmuchu wiatru dzisiaj Don Kichot nie ma szans na przetrwanie myśli krążą w jedną stronę tnąc powietrze na strzępy słowa pogalopowały jak Rosynant przed siebie nie oglądając się na wczoraj kurz wspomnień powoli opada za znikającą w oddali La Manchą
palcami na szarym papierze badam wypukłości czasu od czasu do czasu cichymi drganiami krtani tonacja wznosi się to wyżej to znow niżej pnie się do góry trzyma na poziomie rwie w dół niczym woda w strumieniu przyspiesza ciągnąc za sobą życie gdy wiatr rozwiewa myśli egzystencji już nic nie boli tylko spokój ogarnia nasze ciało
przeraźliwie pusty ze ścianami z czarnej cegły bez duszy fundamentów z przeraźliwie skrzypiącym sercem z wielkimi oczami wpatrzonymi w pustą drogę życia stary dom schowany za bluszczem tęskni za kroplami łez na szkle za setkami kapci na wycieraczce za życiem
gdy zapadnie zmrok i obudzą się światła pójdę na spacer przez ciemny park mojej duszy odkryję siebie sprzedam myśli stare niedzisiejsze na stronie z aukcjami i będę czekała wyzwolę się z sideł rutyny gdy zapadnie zmrok
brodząc boso po trawie poznaje świat w gąszczu zarośli szmaragdowa łąka odpoczywam myśli w zwolnionym tępie oddalają brudy tego świata powoli tworząc obraz sielankowy nierealny baśniowy i tylko złowrogi wiatr przypomina że to złudzenie ukryte pod powiekami
po drugiej stronie lustra nie widać nawet światła w tunelu pustka szarością myśli szkicowana przenika ciszę do dna w odbiciu duszy zabrakło uśmiechu oczu niewidzących zapatrzonych w dal
uciekam deszczem wśród kałuży wspomnień lawiruję między kroplami to w przeszłość pociętą gromami jak burzowe niebo to w przyszłość kiełkującą u podnóża tęczy rozwiałam myśli szare chmury duszy ogrzałam je promykiem lśniącym wsród liści
rozlany dzban wody potłuczone szkło kusi los by zranić pagórki niczym golgota stąd daleko do uśmiechu ambrozja wiruje jeszcze wśród traw tańczy natchniona choć muzyka przestała grać