zachichotał los złowrogo i szczęście rozbiło się o bruk kryształy łez wbijały się w serce sztylet po sztylecie raniąc duszę do krwi blizny zostały ku przestrodze
noc nie wypełni poduszek szczęściem srebrnym pyłem gwiazd nie zatrze dnia bezwładnie opadającego na zbliżające się wczoraj zimne jutro tli się już na horyzoncie skamieniałe tajemnicą aż do świtu
zapomniany człowiek to błąd którego bez pokory nie da się naprawić pustką otoczony buduje mur który trudno przebić otulony ciszą nie słyszy słów wypowiadanych bo tak trzeba
pokłócona z życiem umiera codziennie od nowa jak rozbitek dryfuje po wzburzonym morzu zrywa kajdany duszy zadając rany sercu kształtuje myśli jak zamki na piasku szuka swojego brzegu nie bacząc na światła latarni
bezsilność roztacza aurę większą niż jesienna burza zastyga w ciszy niemoc myśli wiąże słowa gesty nie mają szans by kiwnąć palcem skamielina nocy i dni
na dworcu życia obserwujemy pociągi zdarzeń mijające się od stacji do stacji bez przystanku pasażerowie przesiadają się z dnia w dzień z pośpiechu w pośpiech z nocy w noc od człowieka do człowieka zatrzymują się na peronie nadziei gubiąc bilet powrotny
nieobecność narasta z każdym zanikającym gestem zapomnianym jak szept słów do końca niewypowiedzianych pod powiekami szkicuje obecność złudną odmierza czas milknącymi krokami cisza wypełnia czas po brzegi
babie lato oślepiło mnie ostatnim ciepłym promieniem zapatrzona w iskry przebijające chmury zgubiłam cię w tłumie zdarzeń biegnących ku jesieni ścigam się z wiatrem omijam kałuże smutku i szukam wskazówek na kolorowych listach wysłanych z drzew
nocą porzucam maski codziennością zmęczone zmywam z twarzy karminowy uśmiech przymusu wytuszowany profesjonalizm spojrzenia strzepuję z powiek kolory emocji blaknących zapisuję myśli atramentem gwiazd by o świcie otuliła je przeźroczysta mgła niepamięci
czas ucieka bezsilne ręce puszczają wskazówki rozpaczliwie trzymane resztą sił deszcz zmyje obawy zamknie szepty wysnute z pamięci rzeka przyspiesza ciesząc się tym co jest nie martwiąc się o jutro idzie jesień kolorowa zaduma liści
zamykam oczy by uciec przed dniem minionym w niepamięć snu niepokoje tańczą w duszy zapisując szczęście na odwrocie trosk uśmiechając się ironicznie do świtu
kolejna myśl zapisana w sztambuchu ku pamięci by czas nie zatarł znaczeń nie zgubił tonacji kolejny gest namalowany farbą wyobraźni by przetrwał pod powiekami gdy zabraknie marzeń
idzie na zatracenie balansując między tym co jest a tym co zapamiętała po słodkiej nocy gorzki smak poranka szczęście szybko się zabliźnia ból nie przynosi ukojenia wyczerpuje duszę drażni i trwa
balansuję na krawędzi nocy i dni codziennie od nowa potykam się o spadające gwiazdy gasną w milczeniu zostawiając po sobie pustkę błyszczącą samotnością łez
spakowała wszystkie swoje lęki kilka sukienek i te szpilki w których przespacerowała szczęście w pospiechu wyszła pozostawiając po sobie kurz wspomnień ulubiony wiersz i roztrzaskane uczucia przestała walczyć z żywiołem ludzkich namiętności odeszła by zacząć od nowa walkę o kolejny dzień
sercem otwieram stacje do nieba wyśniłam sobie świat niesmutny niekrwawy niezawistny łaknę spokoju drzewo na rozdrożu rozplącze pęta marzeń bo dzień rześki wieczorem spokojny istnieje tylko pomiędzy kroplami fantazji
nienawiść rozszarpuje świat na pół na cztery i na osiem wzdłuż i wszerz spokój ducha błąka się od niezrozumienia do niesprawiedliwości szuka drogi potykając się o kłody złowrogich myśli raniąc duszę ostrzem słow przybiera maskę błazna by przetrwać
chwila wytchnienia zmienia się w grzech cierpienia samotny wyklęty pusty podążasz drogą której los nadał kierunek na kolejny przystanek bólu i rozpaczy
nad ranem zmęczona tęsknota zasypia głęboko w paradoksalnym uniesieniu przykryta kocem smutku po uszy dokładnie w ciszy snuje się oddechem bezbarwnym śpiewa kołysankę leniwie przeciąga się w myślach ospale stuka w okna serca subtelnie uparcie bez odzewu
cicho stąpałeś po kartkach historii żałobną pisząc muzykę kroki szaleńca błądzącego gdzieś po manowcach blask wszechświata zamknięty w zranionej ludzkiej duszy mój bohaterze bezimienny odszedłeś błądząc w kierunku nocy na moście tylko blednący cień
rzucone na wiatr rozbijają się słowo po słowie o mur zobojętnienia nie cofną już czasu nie zmienią sensu dni minionych potrafią tylko w milczeniu rozsadzać skronie
niebo pęka w ciszy bólu melancholia tętni pulsem przyspieszonym na wszystko jest za późno trwoga pali mosty na zgliszczach z trudem kiełkuje myśl cisza zagłusza krzyk duszy
chaotycznie rozkołysane niebo w dal płyną chmury nadając nastrój niesłyszalnego hałasu cel podróży nieważny niewyznaczony w próżni marzeń łaskotane ostatnim promieniem słońca niebo otula samotnego anioła płynie w bezkresną dal milcząc