odszedł jak zwykle
z hukiem
zabierając
wszystkie chwile
szczęścia
nadzieję
rozczarowanie
i przyjaciół
nawet ich
nie oszczędził
przewrotny
los podzielony
na 365 dni
i nocy
zostawił
po sobie
kolejną zmarszczkę
i rysę na sercu
głęboką
melancholia
wbita klinem
w serce
popłynęła
do myśli uśpionych
wyrzucić jej
do kosza niepamięci
nie można
echem odpowiada
w milczącą noc
czarne z czarnym
białe z białym
ma ostrość
nijaką
może to amnezja
chorzy
na schizofrenię życia
nosimy
kilka twarzy
otwieramy
przed sobą
zatęchłe
tajemne księgi
wertujemy
ich kartki
zaślinionymi palcami
jesteśmy rozpustni
beztrosko swawolni
autentyczni
aż do bólu
rozpaczliwie wolni
dla każdego inni
zatrzymałam się
w bezruchu
w milczeniu
w pustce
zawiesiłam wzrok
w próżni
powietrze zamarło
i życie
skamieniało
na chwilę
narodziło się
dziecko
bez imienia
patrzcie
bijcie pokłony
pierwszy haust
chłodnego powietrza
zmroził
bezbronne płuca
podniósł się okrzyk
buntu
rozszarpani
na kształt
krzyża
myśli bezdomne
rzucamy w tułaczkę
aby na drodze
ludzkiego istnienia
kroczył
wśród mroków
ciszy
jak pochodne
ognisko duszy
jak światełko
ogniem zbawienia
nie słyszysz
wołania
śmiechu serca
które
jest niewolnikiem
ciszy
na zawsze
podarła
życie na strzępy
jak scenariusz
zrezygnowała
z głównego bohatera
i dialogów
melodramatycznych
wycięła
zachody słońca
i spacery w deszczu
tania narracja
dopisała sobie
scen kilka
w pustym domu
przy stole
gdy akcja
nabrała tempa
wyszła
szukać natchnienia
aksamitem nocy
otuleni
dotykamy gwiazd
rozrzuconych
po niebie
igramy z księżycem
w chłodzie
jego blasku
alabastrowa
nagość ciał
płonie
nienasycona
przełamani chlebem
milczymy
z nadzieją czekając
na cud przemiany
w blask świec
tli się miłość
i zgoda
cichnie gwar
dookoła
by zjednoczyć
niepogodzonych
siłą nocy
niezwykłej
już nie umiem
patrzeć w niebo
z nadzieją
nie liczę gwiazd
spadających
jak samospełniające się
marzenie
księżyc
stracił blask
oświetlający drogę
wędrowcom
błądząc
zadzieram głowę
by między chmurami
widzieć tylko
czarą dziurę
niemocy
rzucona
na głęboką toń
dusza
odchodzi od zmysłów
oślepiona błyskiem
błąka się
od brzegu do brzegu
jak ćma
bez celu
leci do swiatła
paląc skrzydła
do krwi
przysiada
na skraju serca
opatrując rany
czystą łzą
dzień
odbity w szybach
skąpanych
w światłach
bladych
istnieje
tylko pomiędzy
kroplami fantazji
sercem
otwiera
podwoje stacji
do nieba
łaknie spokoju
jak drzewo
wichrem powalone
rozplącze
zapadłe
pęta marzeń
nim zaśnie
uwięzieni
w konwenansach
między
proszę a dziękuję
zagryzamy wargi
by prawda
bolała mniej
milczeniem
mówimy więcej
tnąc ciszę
krzykiem
tłumu
coraz mniej nocy
na sen
zamyśleniem
zajęta
ucieka godzinami
w świt
majączący
bladym światłem
latarni
nie ogląda się
za siebie
gubiąc aksamit
czernią łez
malowany
zostawia
tylko plamy
na serc
jak niewyraźne
widmo
kręcące się
po ciemnym morzu
idziemy
w świat
oskalpowany
z ideałów
wymoszczony
kłamliwą propagandą
sterowany
przez panów
cywilizacji
paraliżująca
niemoc
jednego człowieka
niezdolnego
do walki
idącego
w niewytłumaczalnym
kierunku
szara chmara
zamglonych umysłów
pędzących za zyskiem
wyrwie się
łamiąc się opłatkiem
pomyśli
o tym lepszym świecie
spopielała dusza
nie snuje
marzeń
splata tylko
nici dni białe
z czernią nocy
i tak szarością
otulona
idzie przed siebie
bez celu
zastrzeliłeś
mnie słowem
zadźgałeś
kłamstwami
umarłam
krzycząc
z bezradności
bez szans
na obronę
niewinnych ludzi
idąc pod prąd
cienie
mają dziwnie
znajomy kształ
nie dają
chwili wytchnienia
powoli zrzucając
ogniwa łańcuch
dążymy do wolności
bo to nasze prawo
w morzu domysłów
najłatwiej utonąć
zwłaszcza
że sieci
zarzucone
przez wroga
nie ułatwiają pływania
trzeba je omijać
jak rafy
oślepiają widokiem
dlatego
łatwo się o nie rozbić
tonąc
nie ma co liczyć
na wyciągniętą dłoń
i koło ratunkowe
łagodność
mroczej duszy
nabiera
barw nocą
gdy budzą się
demony
czarny charakter
białej duszy
blednie
w szarościach
codzienności
bo odlatują
anioły
donikąd
największą niewolą
jest obojętność
jej pęta
krępują umysł
bardziej
niż sznur
tnący
nagdarstki
aż do bólu
w letargu
dusza obumiera
i nie wie
że może walczyć
o siebie
splątana
nie potrafi
zrobić
kroku
jednego kroku
naprzód
błazen
co przywdziewa
maskę króla
nie potrafi
z godnością
korony nosić
berło mu ciąży
jak kłamstw
zapisane księgi
skronie krwawią
pod klejnotów
ciężarem
gdy piryt
blask stracił
jedność
się rozpadła
wojuje kijem
bo miecz
nie dla niego
za duży
za ciężki
zbyt męski
w gronostajach
staje się
karykaturą
samego siebie
płakały
samotnie
na rozstaju
widma drzew
w słońcu
ponad
szczytami gór
w szeleszczących
szeptem liści
na kamiennym
ołtarzu
martwym i zimnym
cierpiał ptak
będąc niewinnym
na tamtej ziemi
tamtego czasu
za nas
za wielu
w poczekalni
życia
jak pomięte płaszcze
wiszą marzenia
niektóre
dojrzewają czekając
na swój czas
inne kołkiem
przebite
usychają
z dnia na dzień
tracąc sens
istnienia
jak liście
opadające z drzew
blizny
znaczą serce
zapamiętaniem
jak pręgi
na duszy
oznaczone bólem
spływają łzą
wyryte
w głowie
niepamięcią
siły i pokory
szukam
czego nie zgubiłam
myśli
niepozbieranych
słów
niezapamiętanych
czynów
niedokonanych
znajduję
tylko
ciszę niepokorną
i niedoskonałość
na rozstaju dróg
gubiąc
to co
nieuniknione
idę dalej
czas
jest zbrodniarzem
doskonałym
zabija
naszą beztroskę
jednym strzałem
w dorosłość
rzuca ognistą kulę
by rozbić
kręgle marzeń
w drobny pył
kradnie
dni i noce
zostawiając pustkę
ucieka
zostawiając w tyle
stracone szanse
wzgardzona
błąka się
bez celu
ślepa
i oddana
nie wiadomo
po co
od słowa do słowa
od dotyku do dotyku
co łaska
miłość
koniczyna
czterolistne szczęście
ukryta w trawie
czeka
aż ktoś
się o nią
potknie
koniczyna
jak cztery świata
strony
chce by ją
odkryć
radość
nadzieja
obecność
miłość
jak cztery płatki
szczęścia
kiełkują powoli
co rano
zakładam
nową maskę
strachu
zaczesuję troski
i maluję
uśmiech
by oszukać
los
pewnym krokiem
wchodzę
w kolejny dzień
by zdobywać
szczęście
garściami
zapatrzeni
w przestrzeń
między nami
nie zauważamy
siebie
zasłuchani
w potoku słów
nie mówimy
o tym
co ważne
w jazgocie dusz
nie słyszymy
wołania
o pomoc
nieobecność
trudno się
do niej
przyzwyczaić
wieje chłodem
który
nie potrafi
jej wypełnić
tonąc
w ciszy
przeszywającej bólem
potrafi
tylko łzami
tatuować
samotność
grę
o złote nic
czas zacząć
kolejny raz
życie
uwiera ludziom
tak bardzo
chcą się wyrwać
skoczyć
z mostu
bezsensu
zakładają
gorset egoizmu
ukrywając
strach i samotność
czas
zacząć grę
tylko z kim
między
końcem wczoraj
a początkiem
dzisiaj
zawieszona
szukam ukojenia
w miękkiej
pierzynie chmur
gdy stal
księżyca
rani duszę
do łez
myślami
daleko
ciałem blisko
hipnotyczna
metafizyka
tak daleko
tak blisko
bezradna
zrozpaczona
stoisz w ciemności
serce
w pułapce
zgniecione
wciśnięte
w mrok ziemi
płacze
na losem
bezimiennych
wpatrzona w noc
bezsenność
liczy gwiazdy
jak dni
przemijające
bez celu
jak słowa
wypowiedziane
bez sensu
jak czas
stracony
bezpowrotnie
świat przeraża
jego obcość
i dzikość
wywołuje
paniczny lęk
w skroni
pojawia
się tępy ból
sprzeciwu
wobec rzeczywistości
wlewa się
do gardeł
ociekając
jest cichy
jak krew
w żyłach
napełniona
po brzegi
chmurnością
nie potrafię
się odnaleźć
w zgiełku
ulicznych kłótni
za rogiem
gubię
wątek istnienia
między
słowem a słowem
prowadzimy
dialog dusz
niewypowiedziany
przeglądając się
w spojrzeniach
które mówią
za dużo
wyszła
bez słowa
w pośpiechu
zabrała
tylko samotność
ulubiony szal
i parę wierszy
po cichu
zamknęła za sobą
drzwi
zostawiając za nimi
szafę
stół
niedopitą kawę
i ciszę
zawieszoną
nad progiem
do starej walizki
spakowała
garść wspomnień
i sukienkę w kwiaty
wróci do nich
wiosną
beztroskim stukotem
obcasów
wypukłości czasu
odbija
w oczach przestrzeni
strach
wiatr
rozwiewa myśli
o egzystencji
jego podmuch
rozwiał
wszelkie nadzieje
zadziwieniem
czaruje świat
pełny listopadowego
zamyślenia
by światło
świeciło
coraz mocniej
szarobura
rzeczywistość
w odcieniach
grafitu i asfaltu
w nasyceniu
betonu i smutku
przechodnie biegnący
do celu
bez celu
nigdzie
w labiryncie
zdarzeń pogubiona
walczy
o przetrwanie
snuje myśl
za myślą
jak Ariadna
swoją nić
szuka wyjścia
z pułapki
codziennych
wyborów
zaplątana
w pajęczynie
konwenansów
błądzi
szukając
drogi
celu
sensu
i siebie
milczeniem
powiesz więcej
niż strumieniem
słów płynących
rynsztokiem
i rzeką pomyj
wylanych
bo wszyscy krzyczą
prawda i racja
barykadują się
ciszą
przed kamieniami
słów parszywych
zamilcz
choć władczo przemawiać
lubisz potokiem
kwiecistym
i mniej słów
tym więcej
treści
jesienią
gubię smutki
czerwone
- bólem naznaczone
żółte
- łzami lśniące
brązowe
- więdnące z tęsknoty
zielone
- nadal pełne nadziei
zadeptane
w pośpiechu
rozdarte i zdeptane
rozrzucam je
w parkowych
alejkach
i odchodzę