dość! powiedział wiatr i rozstrzaskał świat na strzępy zalane łzami zgliszcza tonęły w rozpaczy biedy i tylko połamanych ramion nikt nie chciał przytulić
zachichotał los gdy w ruletce życia śmierć znów obstawiła czerwone gdy chleb spowszedniał jak kamień zachichotał los gdy ból rozdarł miłość krwawymi łzami na było i nie będzie
na tratwie pod dziurawymi żaglami płynie zmęczona tęsknota przykryta kocem smutku dryfuje na falach z ludzkimi pragnieniami ze starym zeszytem z marzeniami usypia głęboko płynie po błękitnej toni na wyspy w sercach wymyślone do ludzi którzy szukali sensu życia
podążał drogą którą dał mu los szedł samotnie wyklęty przez świat każda chwila wytchnienia zmieniała się w grzech cierpienia jednym uśmiechem go zatrzymałaś odrobinę bólu mu odebrałaś i odeszłaś w mgłę błagając wszystkie bóstwa na tym świecie by ta chwila bez udręki trwała wiecznie
zwyczajny dzień jakich wiele na ołtarzu martwym i zimnym w pozłacanych ramach obrazu wykrzywione twarze szatan skrzydła czarne rozdaje i zadaje ból na nic łzy gdy ujrzałeś czarne piekieł wrota cierpiał będąc niewinnym chciał odzyskać duszę zatraconą
powolnymi ruchami los odziera z nas fundamenty istnienia początkowo silni stajemy się marionetkami idealnej maszyny nieznani nic nieznaczący cierpiący krzywdzeni z dnia na dzień coraz bardziej pogrążeni zatopieni w pustce dzisiejszej ludzkości czekający na uśmiech spływający z ust niewolników życia przykuci żelaznymi łańcuchami do egzystowania bezradni agresywni smakujmy powoli resztki znikając w tłumie miernoty i chamstwa naszego ja już nie ma została tylko szorstka śmierć naszego intelektu
alabastrowa czułość nocy obmyła ból ciszą w zamkniętym świecie myśli tańczyły ciała zniewolone dotykiem płomienie igrały cieniem na kurtynie opadających gwiazd
skamielina ziemi rażona słońcem pęka powoli białe śniegi zakwitają delikatnie oznajmiając przedwiośnia czas inne fioletem bratają się z ziemią złocą łąki kaczeńcem nadzieją drzewa zielenią
samotny zatruty czarnymi chmurami czas spojrzał na pustą od rozkruszonych łez ziemię w oddali szedł człowiek mały tchórzliwy zadumany bez śladu życia nieznający już głosu własnego sumienia jego mroczna dusza rozdarła mu serce i znikł wraz z bezcennym ostrożnym uśmiechem
targany wiatrem uleciał ku górze uniósł się nad ziemią by zaraz opaść i wznieść się ponownie tęczą przyzdobiony motyl opętał wszystkich urodą i padł wśród traw kończąc swój żywot uleciała ku górze dusza motyla brodząc skrzydłami w nicości
wieczny nieświadomy swej mocy płaczesz tyle krzywd wyrządzonych w świecie ludzi prawd ukrytych w jaskiniach kłamstw śmierci i głodu nadając sens słowom dajesz nadzieję na godne życie utkany miłością nadziei biegniesz zatłoczoną szarą ulicą spodziewając się że ósmy cud świata będzie trwał
niestety podążamy do ziemi pełnej zapomnianych nagrobków obrośniętych mchem
szukałam wolą szukałam życiem czarodzieja a on zawsze błądził trzymając mnie za rękę zawsze zawodził szukałam go w wyobraźni nic nie mówił był taki cichy uciekał by w dzień pomagać mimo gniewu przez sny i zapomnienie w myślach w lękach przez wspomnienie szukam znów mojego czarodzieja
nie rzucaj w kąt miłości niechciana potłucze się na kryształy łez nie zatamujesz ich krwotoku w pośpiechu odwracasz wzrok uważaj możesz się o nią potknąć
kurtyna łez nie ukryje dramatu duszy przed natarczywym widzem akt pierwszy gdy rozum z sercem prowadzi walkę nieuczciwą akt drugi gdy ból przesłania sens istnienia antrakt chce śmiechem zabić strach by w trzecim akcie rozpacz otworzyła oczy na szansę
wspomnienia gonią jak haust chłodnego powietrza co zmroził bezbronne płuca dziecko bez imienia bez tożsamości bezgłośne koło zębate w cywilizacyjnej maszynie kropla wody na pustyni uciec nie może żyje w nas i poza bez wspomnień nie ma człowieka
zadumany księżyc oświetla długą drogę życia chwile usłane cierniami szybko przemijają możemy jeszcze zachłysnąć się powietrzem i zgasnąć powoli jak gwiazda zostaje ostatnia łza szczęścia chwila
upadać w przepaść przezwyciężyć wiatr krzyczeć w bezkresną otchłań ból istnienia zatacza krąg i tylko zadumany księżyc oświetla drogę
między przecinkami życia słowa pojedyncze nie stawiają pytań niedoczytane giną wielokropkiem znaczeń naznaczone nie potrzebują słów cudzych by myśli przeczesać wykrzyknikiem
bez przepraszam i proszę szary martwy tłum przedziera się przez gęstość dnia bez dziekuję i wybacz rozpycha się łokciami byle do przodu bez niego i bez niej idzie w samotność przyszłości bez wspomnień
popatrz w chmury ta burza oczyści nasze dusze piorun myśli przetnie niebo na pół słowa ciskane jak gromy wbijają tamte dni w kałuże łez gesty podmuchem wiatru łamią gałęzie jak pamięć ja wezmę piekło spopielałe resztki życia ty nadal bujaj w obłokach
walające się gruzy huk wystrzałów uczucia owinięte taśmą izolacyjną ściśnięte serce umysł zgnieciony pogrzeb marzeń nadzieja ucieka przed strachem rzeczywistości zapachem obudzony sen skończony szału atak niemocy ból wbija się łamiąc dusze wyobraźnia w lustrze szara twarz płacze rozmyta bo tu tylko krew i krzyk matek ratujących dzieci
między mną a mną tylko otchłań patrzę na przewrócone drzewo dzieli jedno na dwa patrzę na siebie widzę dwa światy jak noc i dzień odchodzę i wracam odpływam tratwa uniesie ją na delikatnych falach jawy śnij by rano miłość pukała do okna i pozwoliła uwiecznić obrazy na płótnach rzeczywistości bądź moją wyobraźnią by każdy sen upojny był w świergot wiosennych słowików przebywających wśród tafli kremowych orchidei
kartka papieru czysta niewinna prawie jak miłość piękna jeden niewłaściwy ruch piórem rozlany atrament i nagle wszystko traci smak odkrywcom nieznużonym raz na tysiąc lat pozwala się odnaleźć to co nam w duszy gra nielicznym
zraniona dusza okalecza ciało gestem silnym nie znosi sprzeciwu myśli skulonych w kącie oczu wbitych w drewna podłogę krzyku łez dławiących potrafi tylko podnieść rękę jak bat
bezradny zrozpaczony stoisz w ciemności krzyk miliona kopyt dudni mknie do bram wolności do tych koni serce przykuło ciebie łańcuchem to niewola chwytasz za grzywy siadasz na grzbietach spadasz biegniesz jak oszalały w tym obłędzie szale nie widzisz nie dostrzegasz że serce dusi się w pułapce zgniecione wciśnięte w mrok ziemi ku wolności
codziennie o krok bez słowa odchodzę od siebie nie myślę nie czuję nie słucham nie patrzę tylko podążam do celu nieobranego znalezionego przypadkiem między być albo nie być