dość!
powiedział wiatr
i rozstrzaskał
świat
na strzępy
zalane łzami
zgliszcza
tonęły
w rozpaczy biedy
i tylko
połamanych ramion
nikt nie chciał
przytulić
niepokój
rozdziera ciszę
jak list
z wyblakłych liter
wyczytany
sympatycznym
atramentem uczuć
kreśli
szept, który
krzyczy
w zapomnieniu
zachichotał los
gdy w ruletce
życia śmierć
znów obstawiła
czerwone
gdy chleb
spowszedniał
jak kamień
zachichotał los
gdy ból
rozdarł miłość
krwawymi łzami
na było
i nie będzie
po nocy
nieprzespanej
chłodnym niepokojem
uczuć
zapomnianych
rozczarowaniem
przepełniony świt
budzi się
do życia
powoli
na tratwie
pod dziurawymi
żaglami
płynie
zmęczona tęsknota
przykryta
kocem smutku
dryfuje na falach
z ludzkimi
pragnieniami
ze starym zeszytem
z marzeniami
usypia głęboko
płynie
po błękitnej toni
na wyspy
w sercach wymyślone
do ludzi
którzy szukali
sensu życia
podążał drogą
którą dał
mu los
szedł samotnie
wyklęty
przez świat
każda chwila
wytchnienia
zmieniała
się w grzech
cierpienia
jednym
uśmiechem
go zatrzymałaś
odrobinę
bólu mu odebrałaś
i odeszłaś w mgłę
błagając
wszystkie bóstwa
na tym świecie
by ta chwila
bez udręki
trwała wiecznie
zwyczajny dzień
jakich wiele
na ołtarzu
martwym i zimnym
w pozłacanych
ramach obrazu
wykrzywione twarze
szatan skrzydła
czarne rozdaje
i zadaje ból
na nic łzy
gdy ujrzałeś
czarne piekieł
wrota
cierpiał
będąc niewinnym
chciał odzyskać
duszę zatraconą
powolnymi ruchami
los
odziera z nas
fundamenty istnienia
początkowo silni
stajemy się
marionetkami
idealnej maszyny
nieznani
nic nieznaczący
cierpiący
krzywdzeni
z dnia na dzień
coraz bardziej
pogrążeni
zatopieni w pustce
dzisiejszej ludzkości
czekający na uśmiech
spływający z ust
niewolników życia
przykuci żelaznymi
łańcuchami
do egzystowania
bezradni
agresywni
smakujmy powoli
resztki
znikając w tłumie
miernoty i chamstwa
naszego ja
już nie ma
została tylko
szorstka
śmierć naszego
intelektu
alabastrowa
czułość nocy
obmyła ból
ciszą
w zamkniętym
świecie myśli
tańczyły
ciała
zniewolone
dotykiem
płomienie
igrały cieniem
na kurtynie
opadających
gwiazd
skamielina ziemi
rażona słońcem
pęka powoli
białe śniegi
zakwitają
delikatnie
oznajmiając
przedwiośnia czas
inne
fioletem
bratają się
z ziemią
złocą łąki
kaczeńcem
nadzieją
drzewa zielenią
za kratami myśli
uwięziona dusza
spada na dno
tam, gdzie
anioły
smutek
obezwładnia
skrzydła
do bólu
a rano znów
będzie trzeba
żyć
od nowa
samotny
zatruty
czarnymi chmurami
czas
spojrzał
na pustą
od rozkruszonych łez
ziemię
w oddali
szedł
człowiek
mały tchórzliwy
zadumany
bez śladu życia
nieznający
już głosu
własnego sumienia
jego
mroczna dusza
rozdarła
mu serce
i znikł wraz
z bezcennym
ostrożnym
uśmiechem
targany
wiatrem
uleciał ku górze
uniósł
się nad ziemią
by zaraz opaść
i wznieść się
ponownie
tęczą
przyzdobiony
motyl
opętał
wszystkich
urodą
i padł wśród
traw
kończąc
swój żywot
uleciała ku górze
dusza motyla
brodząc skrzydłami
w nicości
wieczny
nieświadomy
swej mocy
płaczesz
tyle krzywd
wyrządzonych
w świecie ludzi
prawd ukrytych
w jaskiniach kłamstw
śmierci i głodu
nadając
sens słowom
dajesz
nadzieję na
godne życie
utkany miłością
nadziei
biegniesz
zatłoczoną
szarą ulicą
spodziewając się
że ósmy
cud świata
będzie trwał
niestety
podążamy
do ziemi
pełnej
zapomnianych nagrobków
obrośniętych mchem
szukałam wolą
szukałam życiem
czarodzieja
a on zawsze
błądził trzymając
mnie za rękę
zawsze zawodził
szukałam
go w wyobraźni
nic nie mówił
był taki cichy
uciekał
by w dzień pomagać
mimo gniewu
przez sny
i zapomnienie
w myślach
w lękach
przez wspomnienie
szukam znów
mojego czarodzieja
nie rzucaj
w kąt
miłości
niechciana
potłucze się
na kryształy
łez
nie zatamujesz
ich krwotoku
w pośpiechu
odwracasz wzrok
uważaj
możesz się
o nią
potknąć
na powiekach
cudzego snu
zasypiamy powoli
unosząc się
nad marzeniem
w zwiewnej sukience
przekraczasz
niebieską bramę
do życia
które chcesz mieć
kurtyna łez
nie ukryje
dramatu duszy
przed natarczywym
widzem
akt pierwszy
gdy rozum
z sercem
prowadzi walkę
nieuczciwą
akt drugi
gdy ból
przesłania
sens istnienia
antrakt
chce śmiechem
zabić strach
by w trzecim akcie
rozpacz
otworzyła oczy
na szansę
w ciszy dnia
zanika
hałas nocy
przez zamglone
szyby gwiazd
przebija
ostry promień
oślepia
niewidzące twarze
tłumu
kolejną walką
o przetrwanie
wspomnienia
gonią
jak
haust chłodnego
powietrza
co
zmroził
bezbronne płuca
dziecko bez imienia
bez tożsamości
bezgłośne
koło zębate
w cywilizacyjnej maszynie
kropla wody na pustyni
uciec nie może
żyje w nas
i poza
bez wspomnień
nie ma człowieka
zadumany
księżyc
oświetla
długą drogę
życia
chwile
usłane
cierniami
szybko przemijają
możemy jeszcze
zachłysnąć
się powietrzem
i zgasnąć powoli
jak gwiazda
zostaje
ostatnia łza
szczęścia
chwila
upadać w przepaść
przezwyciężyć
wiatr
krzyczeć
w bezkresną otchłań
ból istnienia
zatacza krąg
i tylko
zadumany
księżyc
oświetla
drogę
między
przecinkami życia
słowa
pojedyncze
nie stawiają
pytań
niedoczytane
giną
wielokropkiem znaczeń
naznaczone
nie potrzebują
słów cudzych
by myśli
przeczesać
wykrzyknikiem
bez przepraszam
i proszę
szary
martwy tłum
przedziera się
przez gęstość
dnia
bez dziekuję
i wybacz
rozpycha się
łokciami
byle do przodu
bez niego
i bez niej
idzie w samotność
przyszłości
bez wspomnień
nie widzi
nie słyszy
nie mówi
skrępowany
nie potrafi
samodzielnie
myśleć i czuć
uwikłany
za kratami
cudzych sumień
jak żebrak
czeka
na spokojny
sen
popatrz w chmury
ta burza
oczyści nasze dusze
piorun myśli
przetnie
niebo na pół
słowa
ciskane jak gromy
wbijają tamte dni
w kałuże łez
gesty
podmuchem wiatru
łamią gałęzie
jak pamięć
ja wezmę piekło
spopielałe
resztki życia
ty nadal bujaj
w obłokach
walające
się gruzy
huk wystrzałów
uczucia owinięte
taśmą izolacyjną
ściśnięte serce
umysł zgnieciony
pogrzeb marzeń
nadzieja
ucieka
przed strachem
rzeczywistości zapachem
obudzony
sen skończony
szału atak
niemocy ból
wbija się
łamiąc dusze
wyobraźnia
w lustrze szara twarz
płacze rozmyta
bo tu tylko krew
i krzyk matek
ratujących dzieci
między mną
a mną tylko
otchłań
patrzę na
przewrócone drzewo
dzieli
jedno na dwa
patrzę na siebie
widzę dwa światy
jak noc
i dzień
odchodzę i wracam
odpływam
tratwa uniesie ją
na delikatnych
falach jawy
śnij
by rano miłość
pukała do okna
i pozwoliła
uwiecznić
obrazy na płótnach
rzeczywistości
bądź moją wyobraźnią
by każdy sen
upojny
był w świergot
wiosennych słowików
przebywających
wśród
tafli kremowych
orchidei
kartka papieru
czysta
niewinna
prawie jak miłość
piękna
jeden
niewłaściwy
ruch piórem
rozlany atrament
i nagle wszystko
traci smak
odkrywcom
nieznużonym
raz
na tysiąc lat
pozwala się odnaleźć
to co nam
w duszy gra
nielicznym
zraniona dusza
okalecza
ciało
gestem silnym
nie znosi
sprzeciwu
myśli
skulonych
w kącie
oczu wbitych
w drewna
podłogę
krzyku
łez dławiących
potrafi
tylko
podnieść rękę
jak bat
bezradny
zrozpaczony
stoisz
w ciemności
krzyk
miliona kopyt
dudni
mknie
do bram wolności
do tych koni
serce przykuło ciebie
łańcuchem
to niewola
chwytasz za grzywy
siadasz na grzbietach
spadasz
biegniesz
jak oszalały
w tym obłędzie
szale
nie widzisz
nie dostrzegasz
że serce
dusi się w pułapce
zgniecione
wciśnięte
w mrok ziemi
ku wolności
codziennie
o krok
bez słowa
odchodzę
od siebie
nie myślę
nie czuję
nie słucham
nie patrzę
tylko
podążam
do celu
nieobranego
znalezionego
przypadkiem
między
być albo nie być