nowy rok jak nowe życie w blasku fajerwerków budzi kolorami wspomnienia tego co było i tego co będzie w serpentynie zdarzeń kolorowych stary rok jak stare życie w ciszy fajerwerków gaśnie biało-czarną historią
szukam miejsca i przestrzeń wypełnionej emocjami trzymam czas w ryzach
wybieram tylko piękne komnaty życia wokół ludzie zmienni dziwni krytycy poprawiacze istniejącego porządku nie zniechęca ich siła oporu wszystko nakreśla czas
w dłoniach marzenia jak niepokoje wieczność z chwilą pragnienia idą razem przed siebie w stronę ukojenia spacer w chmurach w myślach euforia jak człowiek niecierpliwy na bok marzenia niech się spełni na jawie sen co prześladuje nocą błądząc po omacku znosząc duszy cierpienia co kolcami ranią by sen nie przepadł powiek nie otwierasz z nadzieją straszną cień odpierasz by krzyczeć z rozpaczy
otoczeni kwiatów płaszczem niczym jabłka kuszące ona powabna jak obłok z nieba on nieodzowny profil męskiego świata miłość tląca się w powietrzu drgające struny
cierni atak gałęzie goryczy oczy smutku świat cierpiący koszmar kuszący do ranienia i trwogi przepełniony dotykiem piekieł i krwawym pożądaniem miłość tląca się w powietrzu niedoskonała
zatrzymaj pod powiekami kryształy łez płynące wachlarzem rzęs ostudź emocje by nie rozbiły prawdy o brudny mur codziennych spraw w dłoni ściśnij ból by następnym razem już się nie wymknął
patrzeć widzącymi oczyma nie słyszeć krzykliwej prawdy pośród tłumów głuszy że jest wszystko i nic w porządku uprościć życie przeżyć trudną sztukę umierania umieć dawać rozdawać jak karty kawałeczki serca nie biorąc od miłości podatku mówić prawdę oddychać pełnią płuc pod wodą bez tlenu i wiary czuć dotyku aksamit ze skrzynki wyciągać tylko spełnione marzenia po prostu prosto żyć
sen jak tratwa uniesie cię na delikatnych falach jawy idąc w przyszłość pamięcią błędów innych by był upojny w świergot wiosennych słowików wśród tafli kremowych orchidei ujarzmionym przez żywioły świata jak litery ksiąg niezapisanych śnij swoje szczęście
obojętność szarych ulic na każdym kroku spotyka żebraka z wyciągiętą dłonią co łaska miłości za grosz czerstwej strawy dla ducha chleba kromkę co rano kruszoną w pośpiechu i butów wygodnych na dalszą wędrówkę by znaleźć sens samotnych dni
patrzysz na błędy kamienny aniele białe twe skrzydła złoty krąg oświetla oblicze z twej pieśni piją rusałki i kąpią się w złocie porannej rosy panno szafirowa cud że cię powitać mogę przy tobie tonę w słowach i zaczynam nową powieść dla twojej chwały by nie odszedł twój majestat byś nam grała piękna wieczna tak więc tobie dedykuję słowa co się srebrem mienią
pod powiekami malowane obrazy zachowaj na dłużej niż blask słonecznej rzęsy nie pozwól im spłynąć łez rozczarowaniem nie budź wspomnień ze snu zwłaszcza zimowego
pustka nocy wypełnia po brzegi dzień niedokończony chaosem zmysły wyostrza rozmazując makijaż łez po niebie rozrzuconych otulona ciszą próbuje być sobą choć przez chwilę
o pół oddechu wygrać wyścig o życie o pół gestu przegrać walkę o siebie o pół chwili za mało na wszystko o pół szczęścia potknąć się choć raz w pośpiechu
szare miasto umarłe duszami starych ludzi czekających na śmierć osamotnienia rozbłysło kolorowymi lampionami z rozstawionymi kramami gdzie kupisz i sprzedaż pachnie świerk i pierniki a w oknach kamienic ich twarze sumienie wytarte zużyte grzechami za winy twoje i całego świata stara dłoń łamie się opłatkiem z odbiciem w szybie a miasto w swojej bierności rozbłysło kolorowymi lampionami
miałam sen niczym niezmącony kołysał w ramionach nocy zszargane nerwy do świtu spod powiek wymknął się cichaczem w czerni rozmazując swój kontur został mi po nim kocioł myśli gęstych jak smoła i stukot minut uciekających do dnia
cisza rozrywa krzyk na kawałki słów gniewne z hukiem rozbijają się o błotem umazany bruk te dobre z wiatrem szybują unosząc się na obłokach wrócą na wiosnę ptasim śpiewem o ile nie podetną im skrzydeł
najpierw padł rozkaz potem ludzi tysiące na barykadach wolności ginęli łamiąc skrzydła nadziei z krwawiącą duszą stawiali mury obracając w popiół dorobek pokoleń strzelając na oślep bólem i nienawiścią
rozszarpana na kształt krzyża droga życia myśli bezdomne rzucane na tułaczkę aby na drodze ludzkiego istnienia kroczyć wśród mroków ciszy usłana chwilami droga radości i bólu powoli mija te chwile budując życie szybko przemijają jak światełko zbawienia jak pochodnie paląc ognisko duszy na zawsze
lekcje życia odrabiamy na przewie w pośpiechu przepisując na kolanie błędy innych wyrwani do odpowiedzi nie znamy zasad i reguł przy dżwiękach szyderczych uśmiechów oblewamy kolejny egzamin
w pośpiechu potknęłam się o sens straconych dni marzenia rozsypały się z torebki odlatując z wiatrem tam gdzie pozbędą się złudzeń opadną jak plaster na rany codzienności te goją się najtrudniej
błyszcząca niczym diament zwiewnym tańcem płynęła po szkle gasząc na zawsze promienność duszy w ciele bez serca spłynęła jak szept zwinnym ruchem ostatni raz zaczęła spadać szybko by nie dosięgnąć dna zachłysnąć się powietrzem
odarty ze słów zrzucanych w próżnię tłumu szukasz gestów zaprzyjaźnionych nieme twarze ogladają ten teatr niedowierzając cieniom gdy opadnie kurtyna kolorowe piórka stracą blask król będzie nagi
widzianego jedyny raz w życiu oklaskiwali jak prawdziwego bohatera oskarżyli jak przestępcę skazali usuwając własne winy nieistotnie pominięte zapomnisz i ty ta cześć pamięci umrze bez nagrobka odjedziesz z peronu na którym panuje pustka w kierunku maratonu błaznów nie pytaj jak daleko jesteś w jakim kierunku pokonujesz drogę to nie jest logiczne bo tylko uciekasz
za horyzontem zbłąkany wiatr w pustym stepie gdzie słońce ze snu się budzi przypiął mi skrzydła byłam aniołem we łzach twoich oczu byłeś tarczą co chroni od złego i to nieważne że tylko wiatr wiedział że byłeś tak blisko ze snów twoich zszyte chwile dałeś mi wiarę że mogę już wzlecieć by zatrzeć swoje ślady w stepie
nie boję się chłodu twoich słów deszczu wspomnień nieprzemakalna za parasolem dłoni skrywam tęsknotę dystansuję gesty złowrogie spokojem milczeniem zapełniam czas
wyszłam przed siebie w noc bezsenną między palcami gwiazd przeciekają dni zszargane bólem czasu wiatr łamie kolejne obietnice blaskiem księżyca otula się nadzieja dusza marznie
zacieram ostatni ślad myśli zapamiętanych ostrzem w sercu za mgłą nocy i dni porzucam słowa wiatrem podszyte patrzę jak dzikim krzykiem odlatują w nieznane
rzeczywistość pokryta czarną łuną zepsuty zegar odmierza czas czasem przebacz odpuść spadniesz jeszcze milion razy zdepczą skopią bezimienne postacie suną w skłębionym tłumie samotnie krzycząc ciągnięta jak marionetka sznurkami ludzkiego wzroku osaczona nie naprawisz nie poskładasz ale ważne że potrafisz cieszyć się okruchem
na ołtarzu martwym i zimnym ciągniemy w dół przepaścią jutra w pozłacanych ramach obrazu cierpimy będąc niewinnymi w zwyczajny dzień jakich wiele idziemy trzymając się za ręce czy to możliwe aby listopad pachniał maciejką i lawendą i zakwitły fiołki na tej ziemi
bezradny stoisz w ciemności serce dusi się w pułapce wciśnięte w mrok w obłędzie nie dostrzegasz jak zanika na końcu tunelu cały czas była nie wiedziałeś że dotykałeś jej codziennie nie czułeś spotykałeś ją na ulicy lecz byłeś zbyt głupi zbyt ślepy i pewny siebie by dostrzec upragnioną wolność