nocą ból istnienia kumuluje swoją siłę w lędzwiach paraliżuje jak narkotyk duszę dławiący oddech wspomień bez czucia bez szans na lepsze jutro kolejne powolne konanie do świtu ranek przyniesie antidotum na truciznę myśli
słowa przerażają obrazem krzyczą bólem ronią łzy rozpaczy mordują sens życia i gaszą ostatnią iskierkę nadziei obrazy malują słowa zachwytu i wszystkie wschody i zachody słońca
szukamy przestrzeni wypełniamy ją emocjami trzymamy w ryzach wybierając odpowiednie komnaty życia człowiek posiada swoją siłę oporu wybierając najlepsze zdarzenia decydujemy o sobie nie zatrzymuj się nigdy na brudnych ścieżkach życia bywa że te najlepsze są bardzo kręte
ścieżkę wybieraj sam nie ulegaj wyborom innych bo w złe miejsca cię zabiorą
po drugiej stronie lustra obdarta ze skóry dusza powoli gaśnie przestała uśmiechać się głeboką zmarszczką błyskiem w oku i tym grymasem ust który on tak lubi w ciszy skupiona z kamienną maską zastyga by zmierzyć się z upływającym za szybko czasem
szklany dom zbudowany z marzeń ideałów i wielkich słów zburzył kamień niedbale rzucony w okno na bruk posypały się kryształowe łzy murów a dach zalał się krwią i tylko szczątki fundamentów przypominają że trzeba marzyć dalej
ciemność nocy tak różna od innych ofiarowana demonom z niej wyrywa się przeraźliwy krzyk ciszy który słyszą tylko nieliczni wsłuchani we własne sumienie boję się ciemności bo nie widzę siebie potrzebuję białą laskę jako pewność że się nie zgubię szukając światła oddałabym duszę za jego promyk
jeśli nie w moich oczach to niech sercu zaświeci słońce
potokiem krwi spływa bruk czarny zadeptany buciorami spałowany ból nie przerywa buntu o wolność o prawdę o życie palące serce łzy nie przestają spływać z matczynych oczu ich dłonie tulą zimnych bohaterów zagrzewając do walki tych, którzy nie chcą na brata podnieść ręki cierpiącej matce nie odmawia się racji bezradnie patrząc na śmierć staje się przecież po stronie katów
prawdziwa miłość zniesie tylko dwa kłamstwa pierwsze i ostatnie już nie czeka na wyjaśnienia promienne kolejna bajka bez morału pakuje wspomnienia do starej walizy i wystawa za próg zaufanie drze jak stary bilet z kolejnej podróży na stację samotność
nie przychodźcie do mnie myśli złe stojąc w świetle gwiazd nie czekam was rozmawiam z duszą zaniepokojoną dniem szarym i pustym nie szarpcie nerwów nieukojonych nie zabierajcie snu przykrótkiej nocy zostawiam otwarte okno chłód was przepędzi ogrzewając łzy ciszy
zaczarowałeś uśmiechem wkradłeś się do snów opanowałeś myśli jutro podarujesz mi oddech letniej bryzy westchnienia szczytów o świcie bukiet kaczeńców muśnięty sennym słońcem rozłożysz pod nogami chodnik nieskażony śladami ludzkich stóp pozwolisz zobaczyć ciszę posłuchać nicości zdejmiesz mi słońce Z błękitnych zawiasów złapiesz burzę w cienką pajęczynę marzeń razem zasmakujmy w miłości nawet jeśli to tylko kolejne słodkie kłamstwo w ustach życia
wieczór pachniał fiołkami rozpalał zmysły zatracając się do cna w spojrzeniu ludzi trzymających się za ręce w uśmiechu matki bawiącej się z dzieckiem w łagodnym dotyku mężczyzny który pocieszał kobietę w rozterce czuję nad sobą jakąś moc czy to nadzieja złudzenie podążamy innymi drogami ale na rozstaju spotkamy się mgła zakryła widoki wzniosę się kiedyś nad obłoki stamtąd mogę spojrzeć na świat jak ptak być wolną
czuć i nie czuć płakać i śmiać się jednocześnie a wieczór pachniał fiołkami rozpalając zmysły do cna
codziennie bez pośpiechu równym krokiem po kamiennych schodach idę w dół raniąc myśli rozrywając sens na strzępy widzę jak spala się na popiół ogień koi ból spokoju świadomie oddalam się od nieba by w chłodzie błękitu nie tracić marzeń
błądze w mieście moich myśli o kilka przecznic za daleko o otwarcie drzwi za blisko z modlitwą by cię nie pochłonął ciemny zaułek burzliwego dnia próbujemy dopasować obce przestrzenie
ścieramy palce do krwi o ostre krawędzie ulicznych bruków cementujemy każdy kamień w murze naszego schronienia z uporem maniaka wznosimy dom za domem ulicę za ulicą dzień za dniem by nie zburzyć nieba
stoję pod krzyżem zza drzew podgląda nas świat jakby od dzieciństwa nie przybyło nam lat i tylko droga prosta została gdy krzyk modlitwy kwiat bez korzeni rzucony w pogoń wraca odbity nie licząc na świat że los się zmieni marmur pokryty miłością śniegu boi się zacząć dziś wszystko od nowa znów wstać do życia do tego biegu wszak ostatnie słowo należy do nas
na skrzydłach wiatru przyleciała pachniała świeżością świtu i wschodzącym słońcem chciała zmienić bieg zdarzeń zakwitnąć na nowo nadzieja rozsądek nie pozwolił zabrnąć jej za daleko spopielała codziennością teraz tęcza między bielą a czernią jak między dobrem i złem iskrzy się srebrem łez
gaśnie światło w oczach człowieka myśli bezdomne rzucam w tułaczkę aby na drodze ludzkiego istnienia kroczyły wśród mroków ciszy jak światełko zbawienia odpada wszystko co na zewnątrz zostaje tylko dusza z wiatrem ulatują cechy zakorzenione w najgłębszym zakątku serca podliczamy straty
czwarta nad ranem noc biała księżyc z oknem wystarczy
nocne czuwanie by świt nabrał kolorów o czwartej nad ranem milczący poeci wsłuchują się w ciszę tworzą gdy śpię snem spokojnym o czwartej nad ranem wiersze bez płaczu będą się rodzić noc zawsze wierna z głową spuszczoną nad ranem odejdzie
za widnokręgiem w gęstwinie całymi wiekami siedzą pod dębem mędrcy czas przemija a oni siedzą bez ruchu twarze poorane w oczach zgasłe iskierki ich świat jest wielki nieprzystępny ich prawda skręcona do bólu wije się pod fałszywym światłem do krzyża przybita w płomieniach stosu na nowo zrodzona twarze spoważniały przez życiowe niedole i tak przeminął im cały świat pod dębem siedząc w mgle światła szukają prawdy
codziennie zapomniam ciebie siebie dobro i zło codziennie uczę się siebie ciebie świata codziennie patrzę na rozpacz biedę ból codziennie szukam szczęścia i znajduję jego okruch karmię nim duszę do syta
rozum dyktuje myśli poprawne słowa rzędem równiutko poukładane i tylko serce niepokorne zmazuje litery i kartki drze nakazuje historię od nowa pisać po swojemu