gdy odchodzą poeci słowa więdną w listopadowym bólu łzami rozbijają bruk szukając weny gdy odchodzą przyjaciele wiatr targa duszą jak suchymi gałęziami łamie je i depcze rozrzucając po parkowej alei wspomnień gdy odchodzi człowiek świat ubożeje
jacy jesteśmy czy my to wiemy? czas zmienia ludzi lecz ludzie czasu nie zmienią przez całe życie idziemy z dwiema twarzami jedną na pokaz zawsze nosimy twardą pogodną tą widzą inni jesteśmy silni pełną radości choć przeplataną czerwienią mglistą sekundą która zakrywają nagie wskazówki cichą godziną kończącą wędrówki sens tą drugą skrzętnie skrywamy jest oznaką słabości że mamy serce że też czujemy bezradność strach chwile czułości tyle słów tyle uczuć blokujesz celowo określasz terminem prosto bezosobowo rozpalonym ogniem gasisz zapały zimną wodą budzisz gdy zbyt wiele chwały
gdy noc zaciera ślady łez wykrzyczałabym żal za wyrządzone krzywdy za groźne żywioły za wojny nienawiść gdy groby zostaną otwarte i śmierć zajrzy nam w oczy nienawiść zauroczy niektórych pójdziemy przed siebie w zaparte w otchłań niesamowitą niech nikt nie patrzy prosto w słońce bo pamięć rzeczy straci łzy tylko w oczach zostaną piekące niech nie patrzy w słońce twarz ku trawie schyli i zobaczy promień odbity od ziemi tam znajdzie wszystko cośmy zapomnieli gwiazdy kwiaty trawy zmierzchy i świty
słowo kluczem serca drzwi zamkniętych było nadzieją marzeń uskrzydlonych walczę nie mam miecza kocham nie mam serca między mną a mną tylko otchłań nieskończona patrzę na przewrócone drzewo dzieli jedno na dwa
widzę dwa światy jak noc i dzień odchodzę i wracam przemijanie trwa powtarzające niekończące się to samo jutro między mną a mną tylko nadzieja byłam aniołem twoich oczu ty byłeś tarczą co chroni od złego i nieważne że tylko wiatr wiedział że byłeś tak blisko
śnieg tańczy na wietrze usypuje piramidy z lęków oczyszcza posąg wyryty w marmurze piękny stanowczy i zimny kobieta bóstwo z marzeń sennych szepcze słowa jak rozkazy pulsuje skroń nie umie poszukać szczęścia zaskorupiała się w smutku dostrzega tylko szarość i czerń bez zwycięstwa
pustka gęstnieje z dnia na dzień coraz trudnej wykonać gest czułości z bólem przełykane łzy więzną w gardle strach oblepia skronie oślepiając jesienną mgłą
przeczytałam książkę twoich myśli okładka zapowiadała bestseller strona po stronie odkrywałam sens przeznaczenia szukałam marzeń błądziłam po zakamarkach duszy na ostatniej stronie kłamstwo zrzuciło maskę tania sensacja której nie warto sięgać z półki
dziesiątki wspomnień zrodzonych z chwil przeszłości bez drugich szans wybaczenia obojętność na bazarze milczenia chropowatość poranków ziębi jak prawda niechciana baśnie bez zakończenia
wciąż te same zdarzenia wozy turkoczące po niewidzialnym bruku śpiewy ptaków nad stawami wśród ruin mgły pogasłe uczucia dzwony kołyszą ciężkie powietrze gdzieś tam w pamięci te śmieszne rysunki o przyszłości
w porannym biegu spóźniona o pół szczęścia zapomniałam przywdziać maskę codzienności jak na skrzydłach gnałam przed siebie mijałam zmęczonych ludzi smutne ulice obietnice złamane bezdomne uczucia i niechciane psy w jesiennej kałuży przejrzałam na oczy wiatr zdmuchnął bezsens tych dni
sprawdzam każde twoje słowo z przekory wsłuchuję się w dźwięki liter by nie usłyszeć fałszywego tomu nie widzę zakłopotania błądzących dłoni zapamiętuję wyznania ulotne oplatające dusze pajęczyną wspomnień zamykam oczy by zobaczyć twoją twarz
za kratami nienawiści w tłumie przekleństw nie ma miejsca na prawdę kamienie zabobonów rzucane na oślep kaleczą ciała ranią dusze skazując na powolne konanie samotność bliźnich zawiazują pętle swoich sumień
zaspane miasto w kagańcach latarń spragnione deszczu zaklęte wieczorne modlitwy poranne przekleństwa pośród drżących powiek kamienic spleśniałych starością na klęczkach świątyń przejść podziemnych zaciera przemarznięte ręce pożądliwie chłonąc resztki ciepłych snów spracowaną dłonią chodników i ulic unosi żaluzje bezwstydnie zerka w zakamarki szaf i łóżek świt miasta odradza się w bólach przytulam się do niego spragniona ukojenia skrywając twarz w miękkim rękawie granatu słyszę znajomy rytm który umyka w klepsydrze zostawiając mi w darze kolejną rysę doświadczeń
wyniosłe wieże rozdarły niebo bicie serca zmąciło spokój przy złotej bramie zdarzeń dziwnych co nadchodzą jesienią katedra milczy w jednej nawie ból w drugiej lęk modlitwa na ołtarzu nadziei rozpacz bez ukojenia z garścią gron winnych z kluczem żurawi złote wrota czeka na lepsze jutro
nocą czekam na świt gdy cicho duszki wspomnień krążą nade mną marzenia nieuprawnione nawet nieskromne czasami w sercu uśpionym w wymyślone poranki jestem jeszcze dość silna gdy płynę opuszczonym brzegiem kpię sobie z myśli zanurzonych w agonalny stan wymierającego świata mojego świata
zamykam oczy zapadam się w świat po drugiej stronie rzęs w mroku ciszy rozpoznaję kontury szczęścia szepty normalności czułość dłoni rozsuwając ciężkie powieki oślepia mnie promień bezradności poranka
w dębowych ramionach rozwiesiłeś huśtawkę wstęgą tęczy opleciona bujała nas od niebiańskiej furtki do piekieł bram gdzie miłość z nienawiścią toczą spór o duszę utraconą tłumiąc ciszę krzykiem emocji plącząc radość ze smutkiem marzeniami wypełniając codzienność
mój wiatr zjawił się znikąd sypnął piaskiem w oczy rozbawiony poruszał drzewami gładził krzewy wirował wśród traw sypnęły deszczem liście zatopiona w myślach słuchałam jego głosu jak uwodził prosił obiecywał nieśmiało szeptał ukryty wśród liści nie mógł rozsypać moich włosów schłodzić skóry porwać na strzępy myśli odszedł gniewnie depcząc roztańczone trawy nie pobiegnę za nim jeszcze nie teraz
pokonując codzienność przyspieszam krok by niepokój serca skrócić do nocnych rozmów z księżycem w świetle gwiazd życie nabiera blasku problemy skrywając za puchem chmur
deszcz czarne chmury z trudem przepychają mokre brzuchy pożółkłych liści szum pod stopami tych co spadły i tańczą jak krople mgły co łzami na rzęsach osiadły podaruj mi uśmiech swój najszczerszy jak gorącą herbatę która w zamian daje dekalog codzienności
cichy niebezpiecznie bóg płaczu dba o moją niepogodę wyznaję brak wiary i pragnienia grzeszne w tym dniu ostatecznym odpuszczam wszystkie winy spowiadam się wam dzisiaj bracia wilcy i siostry anielice nieudolnie potykam się o próbę metafory zduszę w sobie wewnętrzny krzyk uciszę gorzkie łzy świętości wydaję dzisiaj duszę moją na wieczne potępienie a ty weno grzechów nie pamiętaj bo żałuję szczerze
przy pełni księżyca czułości słowa niczyimi niewypowiedziane ustami pełne tajemnic przeminą wargami martwymi złapać próbuje miłość ulotną przyjacielu srebrny boleśnie zachmurzony spoglądasz powiekami przymkniętymi a ja wędrowiec po ziemi pustkowiu próbuje zrozumieć duszy pragnienie otworzę oczy by wreszcie na jawie dryfując choć chwilę pomarzyć
szukam w lustrze podobieństwa do siebie sprzed lat rozczesując wspomnienia tuszując niezapamiętane i daty pomylone karminą zdobię miny coraz dłużej przyglądam się różnicom wyrytym głęboką zmarszczką
cmentarz płonie w jesiennym zmierzchu wszystko barwi kolorem płomiennym przystrojeni kobiercem złotym ci co odeszli szelest liści pod stopami alejkami spacerują wszyscy święci jękiem przywitała ich ziemia ubrana w kir w pośpiech tych którzy mają sprawy w leniwy spokój czekających w kolejkach do niebia i piekła w płomieniach zniczy