za zakrętem nocy
czai się świt
spowity mgłą tajemnicy
leniwie
podnosi powieki
chroniąc oczy
przed ostrym słońcem
drogowskazów
idź!
zrób!
więcej!
szybciej!
natychmiast!
stawiając
pierwszy krok
w codziennej wędrówce
już jesteś spóźniony
do życia
leśną alejką
pustą od wspomnień
spaceruje wiosna
drzewa zdobi nadzieją
choć igłami
potrafią zadać ból
rosą odświeża
mchu dywany
by bose myśli
miały miękko
pod stopami
polany kwieciem
obsypała
by zapach
przyciągnął wędrowca
tam, gdzie
początek
jego tajemnicy
igra z wiatrem
na targu uczuć
trwa wyprzedaż
jedni
szukają piekła
inni
handlują niebem
szczęście oddając
co łaska
w stercie starości
znaleźć można duszę
nierozpakowaną
flakon łez
i pęknięte serce
na ten sezon
sprzedawcy marzeń
polecają
naiwność z dużym rabatem
nowy fason kłamstwa
za ciasny
by wbić się w niego
na stałe
odchodząc z kwitkiem
w garści trzymamy
swój los
niewart
złamanego grosza
wraca
nad ranem
zmęczona
usypia głęboko
przykryta
kocem smutku
po uszy
snuje się
subtelnie
uparcie
czasem zanuci
kołysankę
przeciąga
się w myślach
ospale
leniwie
i drżąco
czasem stuka
w okna serca
moja cisza
codziennie
odchodzę
o jeden krok
od siebie
w poszukiwaniu
drogi ku słońcu
na skrzydłach łez
zbliżam się
do jutrzejszego
nieba
człowiek
utkany miłością
na płótnie
nadziei
biegnie
poprzez zatłoczone
szare ulice
ósmy
cud świata
stworzony
przez słowa
nigdy dotąd
niewypowiedziane
tajemnicze
nadając im sens
daje życie
wypowiadając myśli
zatracamy
ich sens
biegniemy
wciąż dalej
przed siebie
by znów
się stoczyć
ze szczytów
biegniemy bez siły
nieświadomi
swej mocy
podążamy prosto do celu
do krainy
pełnej zapomnianych
nagrobków
obrośniętych mchem
krajobrazy słów
malujesz
gestem obłudy
nieświadoma
zachwycam się
obrazem nadziei
zachodzące słońce
rzuca cień
na twoją twarz
mówiąc prawdę
zasłaniasz usta
dłonią
cisza
krzyczy
porywami wiatru
płacze
deszczu bezradnością
serce otula
mgłą czekania
na burzę
dobrych słów
uśmiecha się
krwawiącą duszą
od ucha do ucha
smutek ukrywa
za zamkniętymi drzwiami
powiek
w dzień połyka
truciznę
gorzki smak miłości
nocą łapie oddech
jest tylko ona
i wiatr
trzasnęłam drzwiami
cierpliwości
dość mam
ulicy szarej
od nędzy
bólu
zadanego satysfakcją
prosto w serce
dość mam chamstwa
codzienności
i rąk przyjaciół
wyciągniętych
co łaska
dość mam
igrania z ogniem
spokoju
i kar
wymierzanych
z rozkoszą
mam dość
niebo
wiosenną łzą
zazieleniło duszę
fiołkami
błyszczy teraz
brokatem słońca
na błękitnej tafli
dnia
cieplej
ciągniemy
w dół
przepaścią jutra
gdzie
po lichym moście
znowu będziemy
się piąć
każdy swoją
ścianą
wypijmy do dna
naszą
rozerwalność ramion
zakrztuśmy
się znowu
bezsilnością
czerwieniącej róży
która kolcami oplata
nasze skronie
błagamy o więcej
krzyżując
popiersia z kamienia
w jednym oddechu marzeń
w zapamiętaniu
wydobywam
słowa
które jak popiół
sypiesz
mi na głowę
bez wiersza
pustynia
zasypuje nas
piaskiem
spraw na teraz
słowa
przychodzą
w odwiedziny
zatamowany
potok zdań
staje się
rozległym jeziorem
z tatarakami
żalu
na powierzchni
kalecząc sobie usta
uleczając duszę
rozszarpani
na kształt krzyża
myśli bezdomne
rzucam w tułaczkę
aby na drodze
ludzkiego istnienia
kroczyły wśród
mroków ciszy
jak pochodnie
cóż
że nowy
wstaje dzień
że ptak
na niebie śpiewa
kiedy ty
i tak nie słyszysz
wołania
głosu
śmiechu serca
które
jest twoim niewolnikiem
na zawsze
po drugiej
stronie lustra
w bladym odbiciu świtu
szukała sensu życia
argumenty
tłukła jak szkło
myśli sklejając
nieudolnie
w całość
bez logiki
i przyszłości
z przeszłością
podartych listów
spalonych fotografii
i wypłowiałych
wspomnień
wydarła z nich
biała kartę
sumienia
nieużywane
zadusiły wyrzuty
nocnych mar
błąkających się
bez celu
zostań
na wyciągnięcie ręki
jak senne marzenie
nie odchodź dalej
niż na krawędź rzęs
byś nie utonął
w rzece łez
bracia
nie ma odwrotu
los
tak chciał
by stanąć
ramię w ramię
poleje się krew
z tysięcy ciał
wojnę toczą
z bronią w ręku
ze strachem
wśród krzyku i lęku
umilkli bogowie
honor nakazał stanąć
by walczyć
do ostatniego życia
nie wrócą do domów
wśród dźwięku fanfar
ranny jest do dobicia
o słuszną sprawę
walczy niewielu
gdy z wrogiem się starli
prysł zwycięstwa
niepewny mit
nie zawsze wygrywa
ten co stoi
gdy drugi w błocie leży
zwcięstwo jest tego
kto ma siłę spojrzeć
w twarz najeźdźcy
moralne zwycięstwo
w tobie zapłonie
przeciwnik twój
to szary gruz
stojąc
na krawędzi losu
nie słyszysz
krzyku
nie widzisz
łez
jesteś
tylko ty
i porywający
w nicość
wiatr
na skrzydłach
bezsilności
unosisz się
ponad
beznadzieję
powolne opadanie
w rozpacz
przynosi
pozorne ukojenie
te rany
na sercu
się nie zabliźnią
będą krwawić
do końca
za horyzontem
naszych słabości
tli się latarnia
pragnień
niespełnionych
a fale nadziei
nie rozbiły się
jeszcze
o kamienny brzeg
bezludnej wyspy
miasto umarłe
duszami
starych ludzi
czekających
na śmierć
miasto
z brukiem poniemieckim
na żydowskiej ulicy
z rozstawionymi
kramami
pchlego targu
gdzie kupisz
i sprzedasz
wszystko i nic
sumienie wytarte
z opisem
zużyte grzechami
matka i dzieci
z siatkami
ojcowie
wracą ze drugiej zmiany
koślawym chodnikiem
dymi się komin
lecą spaliny
czarnymi sadzami
przysłaniają
szarość ulic
Chrystus umiera
na kościelnym krzyżu
za winy twoje
i całego świata
a stare miasto
w swojej bierności
zmusza zegar
do wybicia godziny piętnastej
tam
gdzie nie słychać
słów
zaczyna się
pustynia
ludzkich twarzy
tam
gdzie nie widać
oczu
błądzimy w kłamstwie
codzienności
tam
gdzie nie czuć
tętna
dusza zapada się
w nicość
tam
gdzie idziemy
jest
tylko mrok
niepewności
odchodząc
zostajesz
na zawsze
w cieniu serca
z tyłu głowy
pod powiekami
jesteś bliżej
niż wtedy
gdy byłeś
choć zostawiasz
po sobie
blizny
i pustkę
niespełnione
minuty
bezkresne
czekanie
dźwięk
myślą otruty
nieśmiałe błaganie
zdarzenie
przypadkowe
omyłkowe
to co było
wspólne rozmowy
niechlujne wyznania
to się nigdy
nie zdarzyło
to marzenie
ulepione z uśmiechów
urzeczone
blaskiem gwiazd
noc złapała
je w objęcia
ona
umie tylko słuchać
wystarczy jej
odrobina nieba
przecież sam ją utkałeś
w poświacie barw
oślepisz
porwiesz
bo to twoja
opowieść
zaiste baśniowa
nigdy
to takie
samo kłamstwo
jak
zawsze
nie zostawić
czy być?
w jego
nieustające słowa
nie wierz
pod żadnym pozorem
zawieszona
w próżni myśl
czeka
by rozwinąć
skrzydła
kolejna kromka
chwil niezapomnianych
znika
karmi się duszami
każdym
spotkaniem spojrzeń
uśmiechem
pocałunkiem
o szczerym
terminie ważności
żyć
poczuć swoją pełnię
rezygnując
z drogi ciemnej nocy
egoistycznie
w natłoku szarości
odnaleźć swoją
wieczną gwiazdę
iść odważnie
z zapaloną
wiecznym ogniem
pochodnią
ciepłego zrozumienia
zawsze tam
gdzie
ty
czy
nadal istnieje
w świecie egoizmu
bezduszności serc
miejsce na ciepło
i nadzieję?
czy
wszystko się odmieni
nabierze blasku
i rozkwitnie paletą barw?
zbyt wielu złych
i nieczułych ludzi
wiele pesymistycznych myśli
które ogarniają świat
sprawiają
że staje się
pełen nienawiści
zbyt wiele słów przegranych
za które
żałujemy
gdy jest już za późno
zbyt wiele...
przemierzając
wiele dróg
depcząc ścieżki
zapomniane
zbliżymy się
do starych drzew
korzeniami trzymającymi
wyciągnięte dłonie
smakując
wolność wiatru
delikatnie kołyszą
ich koronami
uderzając w serce
zaciśniętą pięścią
szukamy
źródła mocy
przemierzając
autostrady czasu
spójrzmy na świat
zróbmy
rachunek
z upływających dni
ludzkiej bierności
z niewidzących oczu
opada kurtyna
odsłaniając
prawdziwe intencje
fałszywe gesty
uczucia grane
na poczekaniu
na szybko
dla zysku
na pustej scenie
zostaje żal
i plama
słonych łez
i tylko braw
nie słychać
zamknąłeś mnie
w obojętności
swoich oczu
dalekich
jak ocean
dryfujemy
w objęciach
nocy
szukając
portu przeznaczenia
wspomnienia
rozbijają się
o skały gwiazd
błyszcząc
światłem iluzji
niepewnym krokiem
przychodzi jutro
powoli
przenika
kolejne minuty
nocy
nie potrafi ukryć
niosącego bólu
i łez
które wypuszczają pąki
nagich drzew
i tylko wiatr
już nie krzyczy: boję się
szumem zagłusza strach
i szturmowy krok
wojskowych butów
odwracam twarz
do słońca
by nie widzieć
deszczu łez
uciekam przed wiatrem
by nie słyszeć
świstu kul
przytulam się
do drzewa
by chłonąć
jego siłę
zrywam pierwsze kwiaty
dla tych
co zginęli
za kratami strachu
szukam wiosny
chcę boso biegać
po rosie
nie chcę utonąć
w jeziorze krwi