przyszła pieszo w płaszczyku wiatrem podszytym delikatna jak płatki róży błyszcząca jak diamenty z tysiącem zalet o garścią wad mądra jak wróżka w bajkach poważna jak skała
jest azylem co pozwala przelatywać dłoniom po niebie jak ptak sekundami przeżytej radości w pośpiechu wypitego dnia uśmiechem gdy trzeba walczyć o każdy dzień następny ramieniem na którym zasypiasz z czułością
zanurzam pióro w kałamarzu łez sympatycznym atramentem na kartach niepamięci kreślę ból pożegnania potokiem słów płyną muśnięcia duszy rozterki serc i tylko księżyca blask ujrzy żar tych wspomnień
w gorączce spalonego świata uciekam przed życiem zniszczonym w podświadomości żyję bo nadzieja funduje mi radość dryfującym marzeniem zabłąkana troską uciekam przed płomieniami światła ku przestrodze zwężam drogi zaufania by nie doznać błędnego uczucia sen jest natchnieniem kamienną zagadką spisaną z myśli mej pamięci zostawiam testament który nigdy się nie spełni losie czemu dręczysz kując ludzi zadajesz rany dość skarg dość zażaleń przecież trwa mój sen twardy jak skała który obudzi wasz umysł gdy będę już tylko wspomnieniem
w okowach nadziei jak skazańcy czekamy na wyrok przez kraty codzienności przebija się słońce raniąc powieki ostrym promieniem nie pozwala błękitu nieba zapleść w warkocze nie daje trawie zakwitnąć bukietem ostów kaleczy dłonie grypsem myśli przesyłamy sobie iskierkę marzeń
wspomnienia bezużytecznie zbierane w pamięci duszy miały być lekcją ludzkiej istoty a przynoszą tylko smutek to co wyniosły z przeszłości nie pozwala zapomnieć teraźniejszość nie ma dla nich czasu w przyszłości zapełnią myśli opustoszałe
upadł anioł pod presją zła złamał skrzydło i zamiast nieba zobaczył bruk pychy i buntu piekło skulony w kącie powoli staje się diabłem sadzą maskuje skrzydła by nie wzlecieć w chmury nadziei
coraz bliżej zachmurzone niebo myśli umysł balansuje na granicy przenikań w buncie przeciw poddaniu słona kropla sumienia przemoknięte spojrzenie duszy tama niedomówień rwący potok słów to ulubiona sala egzekucji humorów zwątpień i użalań niewolniku własnej swobody masz moc w świecie który stworzysz stajesz się uciekinierem zamykając drzwi by usprawiedliwić istnienie
poświata człowieczeństwa tli się marną iskrą puste słowa przekleństwa w łachmanach klęczy na chodniku z zapisaną kartką potop męczarni i brudu okrutnie okaleczeni porzuceni niczym bezpańskie psy nasza pogarda ośmiesza ludzki los przez nienawiść z braku winy własnej zalewa ulice i parki jak katastrofa nasza wielka wszechwiedza w studni głupoty żyje tak jakby niczego nie było a może być prościej lepiej sprawiedliwiej
pamięć jak brzemię dźwiga wszystkie nasze troski jak niebieski ptak wzlatuje do chmur by deszczykiem radości ożywić czas w niezapamiętaniu pamięć nie ma sobie równych codziennie zapisując kolejne rzędy liter
w głęboką studnię obłudy wrzuciłam kamień by znaleźć jej dno spadał długo malując na lodowatej tafli kłamstwo zdradę ból krystaliczne krople łez opadały na mur zdobiąc je gniewem bezradności a kamień spadał i spadał
błazen codzienności niczym stańczyk rzeczywistości spustoszonego sumienia spaceruje po alejkach starego cmentarza pomiędzy teraźniejszością a wspomnieniami błąka się jak nauczyciel moralności by za życia być, żyć i trwać w całości bo po nas tylko niedokończone zdania otwarta książka na przedostatniej stronie i filiżanka czarnej niedopitej kawy zostaną
zapal płomień świecy wzywają nas rany i groby jak chrzęst gąsienic po asfalcie za oknen pewnej grudniowej nocy boli każde rodaka serce nie chce się zabliźnić tam gdzie zamiast raju panuje piekło tam jedynym pragnieniem kromka chleba i kropelka godności dla ojca dla matki tam jedynym obrazem ziemia przesiąknięta krwią żałobny lament tych co zostali każdy dzień jest walką o przetrwanie tam ludzie w potrzebie zatrzymaj się na chwilę zastanów pokłoń się braciom by zmienić nas aby wszystkiego nie stracić
w ciszy sumienia rachunek krzywd zlicza ból i wylane łzy podsumowuje blizny ran czuły dotyk pocałunki szeptu spacer wśród gwiazd nie bilansują strat przeszłość z teraźniejszością zostawiają manko na przyszłość
zimą w zaspie twoich ramion otulam się śnieżycą pocałunków przywołujesz wiosnę wiatrem we włosach gonisz słoneczne promienie lata burząc zamki z piasku zasypujesz je szelestem wspomnień zapisanych na jesiennych liściach
w zmarzniętej pięści zamknięta godność w tłumie serc walczy o wolność na barykadzie sumień wiatr historii smaga ją biczem przyszli ciężkimi buciorami zadeptując nadzieję na rozkaz strzelają do braci walczących o chleb
przychodzisz bezszelestna przerażająco okrutna i cicha niezapowiedziana nieproszona z wiatrem tańczącym dziwnego walca zapraszasz by świat przemierzać ma białych obłoczkach razem raźniej spacerować bo się nie zagubię wśród puszystej bieli bo się nie przewrócę gdybym się potknęła na lodowej krze razem milej po chmurkach pobiegać pośmiać się do łez i sobie żartować rękę podam tobie kiedy będzie trzeba ty mi uśmiech w zamian a ja ci dwie śnieżki
noc odsłania tajemnicę życia w blasku gwiazd delektuje się smakiem pożądania ambrozję szeptu spijając z ust gorący taniec ciał studzi nadchodzącym świtem
na bezdrożu sensu gdzie pamięć spotyka się z niepamięcią nie ma czasu na żal za minionym nie ma miejsca na marzenie o niewydarzonym jest tylko pustka myśli której zapełnić się nie da
samotność sypnęła śniegiem prosto w twarz z zakamarków dusz wypędziła iskierki nadziei na płomień namiętności zamroziła łzy na kryształ choć błyszczą diamentem ranią stalą krusząc lód wspomnieniem czekamy na złote promienie szczęścia
dreszcze grozy wstrząsnęły ziemią kamieniste zadeptane kręte zabłocone drogowskazy do nieba pośród ulic rozrzucone krzyki paniki galop strachu tłum pędzący przed siebie nie ma drogi ucieczki walące się domy ruinami ogarniają przerażonych ludzi tysiące istnień ginie w bólu tyle smutków ramię do ramienia drżące strachem ciało otwarte do krzyku usta zamykasz pocałunkiem wola przeżycia zwycięża strach
nie pytaj nikt nie odpowie nie mów nikt nie słucha wspomnienia to taka dziwna sprawa osoby zdarzenia słowa i myśli dawno już się zdarzyły miłość o nienawiść i ta radość gdy smutek przychodzi nie tęsknij bo tęsknota zabija nie kochaj bo miłość często rani nie siedź upajając się chwilą to tylko kolejne wspomnienie
gdy odchodzą poeci słowa więdną w listopadowym bólu łzami rozbijają bruk szukając weny gdy odchodzą przyjaciele wiatr targa duszą jak suchymi gałęziami łamie je i depcze rozrzucając po parkowej alei wspomnień gdy odchodzi człowiek świat ubożeje
jacy jesteśmy czy my to wiemy? czas zmienia ludzi lecz ludzie czasu nie zmienią przez całe życie idziemy z dwiema twarzami jedną na pokaz zawsze nosimy twardą pogodną tą widzą inni jesteśmy silni pełną radości choć przeplataną czerwienią mglistą sekundą która zakrywają nagie wskazówki cichą godziną kończącą wędrówki sens tą drugą skrzętnie skrywamy jest oznaką słabości że mamy serce że też czujemy bezradność strach chwile czułości tyle słów tyle uczuć blokujesz celowo określasz terminem prosto bezosobowo rozpalonym ogniem gasisz zapały zimną wodą budzisz gdy zbyt wiele chwały
gdy noc zaciera ślady łez wykrzyczałabym żal za wyrządzone krzywdy za groźne żywioły za wojny nienawiść gdy groby zostaną otwarte i śmierć zajrzy nam w oczy nienawiść zauroczy niektórych pójdziemy przed siebie w zaparte w otchłań niesamowitą niech nikt nie patrzy prosto w słońce bo pamięć rzeczy straci łzy tylko w oczach zostaną piekące niech nie patrzy w słońce twarz ku trawie schyli i zobaczy promień odbity od ziemi tam znajdzie wszystko cośmy zapomnieli gwiazdy kwiaty trawy zmierzchy i świty
słowo kluczem serca drzwi zamkniętych było nadzieją marzeń uskrzydlonych walczę nie mam miecza kocham nie mam serca między mną a mną tylko otchłań nieskończona patrzę na przewrócone drzewo dzieli jedno na dwa
widzę dwa światy jak noc i dzień odchodzę i wracam przemijanie trwa powtarzające niekończące się to samo jutro między mną a mną tylko nadzieja byłam aniołem twoich oczu ty byłeś tarczą co chroni od złego i nieważne że tylko wiatr wiedział że byłeś tak blisko
śnieg tańczy na wietrze usypuje piramidy z lęków oczyszcza posąg wyryty w marmurze piękny stanowczy i zimny kobieta bóstwo z marzeń sennych szepcze słowa jak rozkazy pulsuje skroń nie umie poszukać szczęścia zaskorupiała się w smutku dostrzega tylko szarość i czerń bez zwycięstwa
pustka gęstnieje z dnia na dzień coraz trudnej wykonać gest czułości z bólem przełykane łzy więzną w gardle strach oblepia skronie oślepiając jesienną mgłą
przeczytałam książkę twoich myśli okładka zapowiadała bestseller strona po stronie odkrywałam sens przeznaczenia szukałam marzeń błądziłam po zakamarkach duszy na ostatniej stronie kłamstwo zrzuciło maskę tania sensacja której nie warto sięgać z półki
dziesiątki wspomnień zrodzonych z chwil przeszłości bez drugich szans wybaczenia obojętność na bazarze milczenia chropowatość poranków ziębi jak prawda niechciana baśnie bez zakończenia
wciąż te same zdarzenia wozy turkoczące po niewidzialnym bruku śpiewy ptaków nad stawami wśród ruin mgły pogasłe uczucia dzwony kołyszą ciężkie powietrze gdzieś tam w pamięci te śmieszne rysunki o przyszłości
w porannym biegu spóźniona o pół szczęścia zapomniałam przywdziać maskę codzienności jak na skrzydłach gnałam przed siebie mijałam zmęczonych ludzi smutne ulice obietnice złamane bezdomne uczucia i niechciane psy w jesiennej kałuży przejrzałam na oczy wiatr zdmuchnął bezsens tych dni
sprawdzam każde twoje słowo z przekory wsłuchuję się w dźwięki liter by nie usłyszeć fałszywego tomu nie widzę zakłopotania błądzących dłoni zapamiętuję wyznania ulotne oplatające dusze pajęczyną wspomnień zamykam oczy by zobaczyć twoją twarz
za kratami nienawiści w tłumie przekleństw nie ma miejsca na prawdę kamienie zabobonów rzucane na oślep kaleczą ciała ranią dusze skazując na powolne konanie samotność bliźnich zawiazują pętle swoich sumień
zaspane miasto w kagańcach latarń spragnione deszczu zaklęte wieczorne modlitwy poranne przekleństwa pośród drżących powiek kamienic spleśniałych starością na klęczkach świątyń przejść podziemnych zaciera przemarznięte ręce pożądliwie chłonąc resztki ciepłych snów spracowaną dłonią chodników i ulic unosi żaluzje bezwstydnie zerka w zakamarki szaf i łóżek świt miasta odradza się w bólach przytulam się do niego spragniona ukojenia skrywając twarz w miękkim rękawie granatu słyszę znajomy rytm który umyka w klepsydrze zostawiając mi w darze kolejną rysę doświadczeń